Jestem piechurem

Spread the love

Czyli koniec prób z komunikacją miejską. Naprawdę chciałam. Nie wyszło. Moje wczorajsze próby jazdy tramwajem do redakcji skończyły się po jednym przystanku. Po prostu przejechałam most i dalej szłam na piechotę. Niestety był tłok, smród, a na dodatek nie mogłam patrzeć jak piękna młoda kobieta o kulach i ze stabilizatorem na nodze stoi i nikt nie ustępuje jej miejsca. Co za chamstwo. Wysiadłam i poszłam na piechotę. Nawet się nie spóźniłam na kolegium, bo pogoda była ładna, a chodnik po remoncie. Gorzej było z powrotem do domu. Wracałam po 20-tej (wydawałam Kurier Mazowiecki, a to zawsze dłużej się siedzi w robocie, a na dodatek musiałam na dziś zmontować dla Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego „kartkę z powstańczego kalendarza”. Trwają obchody 64 rocznicy. Dziś 57 dzień powstańczych walk. Powstańcy wbrew rozkazom generała Montera próbują wydostać się z Mokotowa kanałami, ale część z nich wraca, bo połowa kanałów jest zasypana przez Niemców.) W każdym razie, kiedy wczoraj wracałam z redakcji, na dworze było już ciemno. Dlatego bardzo chciałam być pasażerką tramwaju. No bo po co po ciemku łazić pieszo? Zwłaszcza, gdy trzeba dojechać dalej niż do domu, a do szpitala Grochowskiego po odbiór wyników badań. Naprawdę mało to przyjemne. Skończyło się… jak zwykle.

Wsiadłam na rondzie de Gaulle’a i nie przejechałam nawet przystanku, gdy tramwaje stanęły. Powód? Jakiś z przodu się zepsuł. Znów szłam pieszo. Alejami Jerozolimskimi, Poniatoszczakiem a potem Waszyngtona od Muzeum Narodowego do szpitala na Grenadierów – jakieś sześć przystanków. A stamtąd… to już mi się nie chciało w nic wsiadać i też wróciłam na Saską Kępę pieszo, choć gdy przechodziłam obok działek trochę było mi nieprzyjemnie. Ostatecznie jednak pomyślałam, że grasującą tam szajkę przemytników dzikich zwierząt wymyśliłam sama dla potrzeb książki „Dzika”, a chyba nikt nie ma takich zdolności jak bohaterowie atramentowego świata, by ożywiać postaci z książek. Może więc ci „panowie”mnie nie napadną.

Idąc tak, przypomniałam sobie książkę mojego ojca „Tak zapamiętałem” – wspomnienia z czasów wojny i scenę, kiedy mój dziadek odprowadza na Dworzec Wschodni Janka Tchórza (to dziecko z Zamojszczyzny, które przygarnęli dziadkowie podczas okupacji. Po wojnie przyjechała odebrać go matka). Dziadek odprowadzał Janka i jego mamę na Dworzec Wschodni, bo tyko ten działał w powojennej Warszawie. Szli tam pieszo. Komunikacji miejskiej jeszcze nie było. Szosony (takie auta zastępujące autobusy) też jeszcze nie ruszyły. Szli na ten Dworzec Wschodni aż z Sadyby (okolice Fortu Czerniakowskiego). Doszli. Przypomniałam to sobie i pomyślałam, że nie ma siły, bym i ja nie miała przejść tych kilku przystanków, a nawet więcej. I tylko żałuję, że wydałam forsę na miesięczny bilet na linię nr 22. Trzeba było dorzucić na dobre buty. Zwłaszcza, że dziś idę na drugi koniec dzielnicy zrobić materiał ze zdjęciami i zamierzam dojść tam pieszo. Jak to dobrze, że ten mój nowy aparat to najlżejsza na świecie lustrzanka cyfrowa. Przynajmniej nie dźwigam zbyt wiele.

PS. Ktoś spyta, czemu nie wezwałam taksówki. Ależ dzwoniłam, ale podany przez trzy korporacje czas oczekiwania około 20 minut mnie zniechęcił.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...