A jednak! Sprawiedliwość być musi. Skrytykowałam smród pasażerów komunikacji miejskiej i… przez najbliższy tydzień jestem na nią skazana. Dziś stuknięto mi samochód. Był zaparkowany przed jedną z redakcji, z którymi współpracuję. Parkuję zawsze w tym samym miejscu. Z reguły pośród innych aut. Dziś wyjątkowo stałam tam tylko ja, a tu nagle… alarm! Wyskoczyliśmy z kolegą fotografem (dopiero co opowiadałam mu super kawał o fotografie specjalizującym się w robieniu zdjęć dzieciom), a tu okazało się, że pan, który nota bene przed chwilą był w redakcji, przytarł mi samochód podczas manewru. Z pozoru niby nic. Wgniecione lekko drzwi, pęknięta klamka, ale… ponieważ auto na gwarancji, a nie chcę jej stracić, więc wszystko trzeba robić w autoryzowanym serwisie. Tam okazało się, że drzwi do wymiany. Na dodatek klepać trzeba błotnik, a wszystko lakierować. Koszt całości: bagatela 2431 złotych! Już nawet mi się nie chce opisywać całego badziewia z tym związanego. Żal mi sprawcy, bo musiał zapłacić, ale z drugiej strony myślę, że miał sporo szczęścia. Gdybym wezwała policję, to na wstępie by zapłacił 5 tysięcy za brak przy sobie dokumentów wozu i ubezpieczenia. A że i w trakcie się jeszcze okazało, że dwa lata temu się przemeldował i do tej pory nie zmienił ani dowodu ani prawa jazdy, to jeszcze by drugą karę zapłacił. No nic. On ma nauczkę. Ja nie mam auta. Na szczęście tylko do środy.
I pomyśleć, że dziś miałam tzw. wolny dzień. Dzień wolny to u mnie taki, który jest przeznaczony na inne sprawy. (Bynajmniej niestety nie na relaks). I z reguły i tak tego jednego dnia nie daję rady ich załatwić. Przeważnie dlatego, że coś wypada mi po drodze. Tak było i dziś. Tym razem była to akcja z samochodem. A szło nieźle. Zaczęłam rano od naprawiania programu komputerowego. Potem była jazda po urzędach, wreszcie wybrałam się do dwóch redakcji. Dojechałam do jednej i to tam stał się ten klops, który sparaliżował resztę dnia i wepchnął w szpony Zarządu Transportu Miejskiego. Dzień miałam zakończyć ważnym spotkaniem. Odwołałam. Nie miałam siły. Trochę przez sprawę z samochodem, która zajęła mi kawał czasu. Bardziej jednak przez inne obowiązki. A żeby móc je wypełnić zlazłam się na piechtę i to w butach na obcasie. Całe 5 przystanków w jedną stronę. Dlaczego? Miałam zawieźć próbkę kału do laboratorium do szpitala na Grenadierów (syn chory i od miesiąca nie wiadomo co mu jest), zrobić zakupy i ugotować obiad. Nabiłam kartę miejską na miesiąc na linię tramwajową 22 i poszłam na przystanek. Przejechałam tylko jeden. Wygoniły mnie tłok i przede wszystkim smród. Znów miałam pod nosem pachę jakiegoś pana. I co z tego, że pan był w kurtce? I tak czułam straszny smród. Dlatego wysiadłam, a do szpitala dotarłam na piechotę. Stamtąd też wróciłam na piechotę. Lakierowane pantofle na obcasie nie są dobre na tak długie spacery. Na dodatek fatalnie się w nich dźwiga zakupy, a to tez musiałam odbębnić.
Do środy czeka mnie towarzystwo tramwajowych śmierdzieli, których tak krytykowałam. Albo skończy się jak zwykle jazdą taksówką albo… przejadę most (jeden przystanek) i dalej pójdę na piechotę. Zobaczę rano. Ale z domu wyjdę już bez obcasów.