Dziś kolejna rocznica wprowadzenia stanu wojennego i od rana wszystkie stacje telewizyjne, radiowe oraz portale internetowe mielą w kółko sprawę generała Jaruzelskiego i tego czy słusznie czy nie słusznie gadał do nas 28 lat temu w niedzielny ranek z telewizora. Nie chcę się tym zajmować i analizować kto kłamie i jak to z tymi ruskimi na granicy było, bo z mielenia nic nie wychodzi, a poza tym nie to od wielu lat zajmuje moją myśl 13 grudnia. A o czym w tym dniu myślę? O pewnych trzech matkach…
Zimą 1981/1982 moi trzej koledzy stracili matki. Byli wtedy – tak jak ja – w podstawówce. Wszystkim trzem matki umarły nagle. Powód banalny – chore serce i zawał. Wszystkie trzy matki umarły w nocy. Telefony w ich domach (tak, jak i we wszystkich) były wyłączone przez władze PRL, a na ulicach obowiązywała godzina policyjna. Ich mężowie i ojcowie ich dzieci, mimo zakazu opuszczania mieszkań, wyszli w ciemną noc bez przepustek szukać pomocy w postaci patrolu ZOMO, który przez krótkofalówkę czy inne ustrojstwo, wezwałby pogotowie. Niestety… zanim znaleźli patrol, zanim zostali przezeń zrewidowani, przesłuchani itd. i zanim doprosili się o pomoc, czyli wezwanie pogotowia, było już za późno. Żon i matek nie udało się uratować.
Co roku 13 grudnia czytam inną liczbę ofiar stanu wojennego. Zaczynało się od 56, potem było 90, teraz podaje się, że ponad 100. Ciągle mnie zastanawia, czy w tej licznie są te trzy matki, czy ich nie ma? I podejrzewam, że nie… Bo takich historii, jak te zwykłe śmierci zdarzyło się wtedy wiele, a politycy zajmują się przecież sprawami politycznymi, a historycy historią polityczną. Zaś śmierć na zawał jest mało polityczna i jeszcze mniej warta odnotowania na kartach historii. Zaś to, że może gdyby działały telefony i dałoby radę zadzwonić na pogotowie, to kobiety by żyły jest zapewne dla wszystkich mało produktywnym gdybaniem. I tak nad losem chłopców, którym w dzieciństwie z powodu wprowadzenia stanu wojennego, a konkretnie wyłączenia telefonów i ogłoszenia godziny policyjnej umarły matki, nie pochyli się nikt. Bo co z tego, że wtedy mieli po 12 lat? Przecież teraz mają po 40-ci. A ludzie w tym wieku już nie są przyszłością narodu. Kto by się tam przejmował ich przerwanym dzieciństwem. Zapewne dla większości ważne jest, że jakoś dorośli. Jakoś tak… Szkoda, że jakoś…
PS. Los nastolatków zawsze jest tym, co mnie interesuje bardziej od losu dorosłych… Pewnie dlatego piszę książki dla młodzieży.