Dyskutowałam kilka dni temu z kolegą z pracy. O co dokładnie chodziło? O festiwal Jana Himilsbacha, który wymyśliła moja szefowa – Ewa, a zorganizowała w Mińsku Mazowieckim moja stacja wraz z jedną z gazet i urzędem miasta Mińska.
Czemu tam? Otóż Jan Himilsbach urodził się właśnie w Mińsku Mazowieckim.
Dla kolegi z pracy pomysł organizowania festiwalu poświęconego TAKIEMU człowiekowi jak Himilsbach to szczyt i dno w jednym! To gloryfikacja alkoholizmu!
– Przecież to alkoholik był! – wykrzykiwał. – Zamknięty przez żonę w mieszkaniu pił nawet przez dziurkę po wydłubanym wizjerze!
Owszem wszystko to prawda. Jan Himilsbach wypić lubił, a nawet zmarł na marskość wątroby, ale przecież nie dlatego zorganizowano festiwal! No i bynajmniej nie dlatego lubię Himilsbacha! Tego właśnie w nim nie lubię. Lubię go za opowiadania. Nie tylko „Monidło”, ale i „Baśka brudas”, które przeczytałam przed laty, jeszcze za jego życia w „Literaturze”. Lubię za brak nadęcia, który bije ze wszystkich wywiadów, jakich udzielał, za dystans do siebie i swojego talentu. Lubię za to, że nad swoje pisarstwo bardziej cenił kamieniarstwo, bo jak mówił granitowym pomnikiem jego autorstwa nikt sobie dupy nie podetrze. Niestety nałóg kładzie się cieniem na wszystkim co zrobił.
Wiem sporo o alkoholizmie. Nie tylko dlatego, że miałam męża alkoholika. (Rozwiodłam się dziesięć lat temu i oficjalnie nie opowiadam o tym, bo to ojciec mojego dziecka. Teraz też jego osobę pominę.) Miałam też stryja alkoholika, którym starałam się opiekować przez ostatnie lata jego życia, aczkolwiek było to niezwykle trudne. Stryj był utalentowanym rusznikarzem – przepił wszystko co miał, od dwóch domów, przez rodzinę i liczne talenta. Oczywiście nigdy do problemów z alkoholem się nie przyznawał, twierdząc, ze on pije bo lubi, a nie bo musi. Mówił mi też ciągle, że każdemu talentowi towarzyszy jakiś nałóg. Potakiwałam, bo zaprzeczanie nie miało najmniejszego sensu. Stryj zmarł we śnie. Sekcja zwłok wykazała, że nie działał już żaden jego organ. Po prostu zmarł z powodu całkowitego wyniszczenia organizmu przez alkohol.
I to jest jeden z wielu powodów (obok bycia kierowcą, nielubienia niczego w nadmiarze i oszczędzaniu czasu, bo szkoda mi tracić go na bzdury), dla których sama bardzo rzadko i niewiele piję, a także staram się unikać kontaktów z ludźmi, którzy nie potrafią spotkać się bez alkoholu. Między innymi dlatego – choć głównym powodem było wykorzystanie prywatnej rozmowy ze mną o kulisach pewnej sprawy do napisania pseudoreportazu dla SuperExpresu – zerwałam kontakt z alkoholiczką dziennikarką Beatą M., która uparcie komentuje mojego bloga, pod coraz to innym nickiem, ostatnio zarzucając mi… nocne libacje. 🙂 Cóż… gdy jeszcze utrzymywałyśmy kontakty, kilka razy niezapowiedziana zwaliła się do mnie wieczorem z jakąś flaszką. Nota bene mój „hamerykański eksio” jej nie znosił, a najścia bez zapowiedzi doprowadzały go do szału. Po tych jej ostatnich komentarzach sądzę, że dziś najwyraźniej nie pamięta, że zawartość tej flaszki tylko ona opróżniała, ja przebierałam nogami nie mogłam doczekać się jej wyjścia, a „hamerykański eksio” walił pięścią w ścianę kuchni, w której siedziałyśmy, bo próbowął ją uciszyć. Raz nawet takie wypraszanie trwało… 2 godziny. Cóż… brak pamięci nazywa się chyba pomroczność jasna. No, ale mniejsza o nią (i pomroczność i Beatę M.).
W ubiegłe wakacje miałam historię z inną Beatą z alkoholowym problemem. Była to daleka znajoma (nota bene tzw. spadek po „hamerykańskim eksiu”), która jaki czas temu wyprowadziła się z Warszawy. Chciała jednak odebrać córkę z jakichś kolonii (przyjazd był do Warszawy) i załatwić tu jakieś sprawy. Dlatego poprosiła, bym przenocowała ją przez parę dni. Mój syn miał właśnie jechać na obóz, jego pokój więc się zwalniał. Maciek zresztą ucieszył się, że nie będę przez ten czas sama i nie będzie mi smutno. „Może w wolnej chwili obejrzymy sobie jakiś film?” – planowałam. Niestety… już pierwszego wieczora poczułam od Beaty alkohol. Napomknęłam coś o tym, odpowiedziała, że przeprasza, że już nie będzie, zresztą… przyjechała przecież odebrać swoje dziecko z wakacji, a to, że sobie podpiła to taki jednorazowy wybryk. Nie dotrzymała słowa. Gdy następnego dnia wieczorem wróciłam do domu, w łóżku mojego syna leżał kompletnie pijany wrak. Nie można było się z nim porozumieć. Sytuacja powtarzała się przez trzy dni. Wychodziłam z domu około siódmej, kiedy jeszcze nie wytrzeźwiała, a wracałam po dwudziestej pierwszej, gdy znów była już pijana. Wykorzystując fakt, że syn na obozie, pracowałam od świtu do nocy. Miałam tzw. „maraton wydawniczy”, czyli kilka dni z rzędu codziennie wydawałam Kurier Mazowiecki, a kilka razy byłam nie tylko wydawcą w Kurierze Mazowieckim, ale musiałam jeszcze zrobić materiał reporterski do Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego, więc nie miałam czasu ani siły walczyć z Beatą. O tym co mam w domu, opowiedziałam w redakcji dopiero po kilku dniach, gdy w trakcie pracy otrzymałam telefon, że Beaty córka czeka aż mama odbierze ją z wakacji. Zadzwoniłam wtedy do Beaty. W słuchawce usłyszałam bełkot. Zdecydowałam się więc zadzwonić do jej mamy. Dopiero wtedy wszytko się wydało. Usłyszałam, że Beata jet alkoholiczką i to po kilku terapiach. Że kilka razy traciła pracę itd.. Jej mama poprosiła, bym zawiadomiła kobietę, która przed laty była nianią Beaty córki, by odebrała dziewczynkę. Tak zrobiłam, ale nie było to potrzebne, bo 9-letnia córka Beaty sama z siebie zadzwoniła do swojej eks niani. Byłam w szoku. W pracy trochę się śmiano, że akurat na mnie musiało to trafić, ale gdy koleżeństwo poważniało wszyscy mówili: „Małgosiu, dla własnego zdrowia psychicznego wywal ją i nigdy się z nią nie kontaktuj. Nie pomożesz jej!” Jednak nie umiałam tego zrobić. Beata zresztą następnego dnia w rozmowie telefonicznej ze mną obiecała, że to było ostatni raz i, że dziś pójdzie na spotkanie z córką i zabierze ją na lody. Tak się nie stało. Dzień w dzień zastawałam w łóżku pijany ludzki zewłok, z którym nie dało rady zamienić nawet słowa. Gdy nadszedł sobotni wieczór, a ja wróciłam z pracy i znów od progu uderzył mnie odór alkoholu, uciekłam z własnego domu do przyjaciół na drugi koniec miasta. Mimo, że byłam umęczona pracą pojechałam z Saskiej Kępy na Młociny! I zamiast wrócić do domo koło 23-ej zostałam u znajomych do 2-ej w nocy. Opowiedziałam o tym, co dzieje się u mnie. Początkowo zatkało ich, ale po chwili powiedzieli, że stanowczo powinnam wyrzucić Beatę z domu.
– Przecież za to, że ją u siebie gościsz tyle dni, powinna ci pomóc z psem, zmyć naczynia…
„Pewnie powinna” – myślałam i siedziałam u nich w kuchni nad czwartą filiżanką kawy. Byłam na drugim końcu miasta i nie chciałam wrócić do własnego mieszkania. Wreszcie podjęłam decyzję. Wracam i wyrzucę Beatę. Wsiadłam w samochód i po 20 minutach jazdy byłam pod domem. Po przekroczeniu progu domu znów zabrakło mi odwagi. Pewnie dlatego, że w łóżku leżały niemal zwłoki. Zdenerwowana położyłam się w sypialni, ale o spaniu nie było mowy. Dwie godziny przewracałam się z boku na bok. Wreszcie po 5 rano wparowałam do pokoju, który zajmowała Beata i kazałam się jej natychmiast wynosić. Powiedziałam, że jestem przez nią wykończona. Wstała i zataczając się wyszła. Dopiero wtedy zasnęłam. Niestety po 2 godzinach snu musiałam wstawać do pracy, bo choć to była niedziela, to jednak… robota czekała. Przecież programy informacyjne ukazują się codziennie. Dopiero trzy dni później miałam czas na wzięcie się za sprzątanie pokoju, który zajmował „gość”. Z łóżka i spod łóżka wyjęłam kilka flaszek po wódce. Do siebie dochodziłam coś koło miesiąca. Beata odezwała się po kilku tygodniach. Przysłała e-mail, że przeprasza. Odpisałam, że nie gniewam się, ale proszę, by już nigdy nie kontaktowała się ze mną.
A jednak, choć taki mam stosunek do alkoholu i alkoholików – lubię Himilsbacha. I nie wydaje mi się, żeby festiwal jego twórczości był propagowaniem alkoholizmu. Dla mnie raczej jest to propagowanie artyzmu. Przede wszystkim zaś pokazywanie, że amatorzy to też artyści. Uświadamianie, że potencjalnie artysta drzemie w każdym z nas. Problem w tym, by pomóc mu się wydostać. W Himilsbachu nawet alkohol nie był w stanie zabić artysty. Niestety to zdarza się rzadko. Znaczna większość – tak jak mój stryj, który miał wiele talentów – przepija wszystkie. Przepija je też mój były mąż, a także obie wspomniane przeze mnie Beaty. Himilsbach zmarł mając 57 lat. Wydał trzy tomiki opowiadań. Pewnie gdyby nie alkoholizm napisałby ich więcej. Cóż… dobrze, że zostało po nim choć tyle. Po moim stryju – nic. Co zostanie po obu Beatach?