Wczoraj wysłano mnie na zdjęcia do walącej się kamienicy, w której w nocy spaliło się jedno mieszkanie. Niby nic nadzwyczajnego. Codziennie w Polsce pali się jakiś dom. Tu ofiar w ludziach na szczęście nie było. Czemu raptem o tym piszę? Bo ciekawe są kulisy pożaru. Kulisy, o których oficjalnie nic nie można powiedzieć ani napisać, bo… nie wypada, bo to, śmo i ble!
Kamienica jest własnością prywatną, ale dekretem Bieruta objęto ją kwaterunkiem. Dlatego mieszkało w niej kilkanaście rodzin. Ponieważ w żadnym z lokali nie ma łazienki, a warunki mieszkaniowe są coraz gorsze, bo dom grozi zawaleniem, więc po wielu bojach gmina zdecydowała przyznać ludziom mieszkania zastępcze. Niestety żadne z przyznanych mieszkań nie było w stanie nadającym się od razu do zamieszkania. To dlatego lokatorzy nie wyprowadzali się z rudery, ale czekali aż gmina lokale przygotuje. (W nowych lokalach trzeba zerwać podłogi, położyć od nowa instalacje elektryczną, czasem nawet nie tylko wstawić szyby, ale i okna).
Kilku lokatorów rozpadającej się kamienicy to mówiąc po prostu… żule. Jeden z nich odrzucił proponowany przez gminę lokal jako niewystarczający, choć sam w wersalu nie mieszkał. Chciał szybko wymusić nowy i lepszy. Znalazł na to „rewelacyjny” sposób… podpalił mieszkanie. Nie zrobił tegio w sposób zwyczajny – benzyna, zapałka itp. Najpierw chciał zdobyć trochę forsy na flaszkę, by osłodzić sobie życie w koszmarnych warunkach. A że najwięcej płacą w skupie metali za metale kolorowe… to i postanowił wydłubać z płynących ścianą przewodów drut miedziany. Rozpoczął za pomocą ognia i przy pomocy kolegów opalanie izolacji na tkwiących w ścianie kablach!!! Na efekty długo nie trzeba było czekać. Pstryk – zwarcie – pożar. Ewakuowano cały dom. Lokator mieszkający na przeciwko spalonego mieszkania, który akurat też lubi wypić, w chwili wybuchu pożaru był… po sześciu piwach. Kiedy przyjechałam z kamerą z dumą mówił mi, że nic nie pamięta i ocknął się pod tlenem w karetce. Było to chyba mocne dla niego przeżycie, bo powtarzał tę historię co najmniej kilkanaście razy. Najgłośniej też dopytywał się, kiedy zostanie przeniesiony do nowego lokalu, bo teraz to już chyba przeniosą?
Dzielnica rozpoczęła uwijanie się jak w ukropie, by jaknajszybciej przygotować nowe lokale dla mieszkańców spalonej rudery. (Nie wiem jak szybko im się to uda.) Głupio, że wykwaterowanie musiał przyspieszyć pożar. Jeszcze głupiej, że ludzie sami go wzniecili. Z dobytku „pana najbardziej chętnego do wyprowadzki” nie zostało nic. Czy naprawdę kilka metrów miedzianego kabla było więcej warte niż wyposażenie mieszkania? Jeśli tak… to naprawdę straszne.
PS. I tak retorycznie spytam tylko… co też ów pan wstawi do nowego lokalu? A kiedy tam trafi? Ba! Najpierw stanie przed sądem, a ten może go skazać nawet na odsiadkę.