Złe polskie filmy, czyli słowo o mojej rozpaczy

Spread the love

Postanowiłam uchylić rąbka tajemnicy. Drugi rok uczęszczam na zajęcia do pewnej szkoły scenariuszowej. Pierwszy rok zaliczyłam (na czwórkę) pisząc scenariusz filmu fabularnego krótkometrażowego. Drugi, a co za tym idzie ostatni rok, mam zaliczyć scenariuszem pełnometrażowego filmu fabularnego. W międzyczasie oglądam różne filmy. Generalnie jestem osobą tzw. „wyoglądaną”. W podstawówce i liceum chodziłam do kina na pewno częściej niż inni. Na dodatek namiętnie odwiedzałam tzw. Muzeum Sztuki Filmowej, czyli kino Iluzjon. Bywało, że wychodziłam z jednego seansu i wchodziłam na drugi oglądając tak trzy filmy z rzędu. Mój rekord to cztery filmy w Iluzjonie obejrzane jednego dnia. No i oglądałam też niemal wszystko, co pokazywała Telewizja Polska. Po maturze należałam do DKF, dzięki czemu obejrzałam najważniejsze dzieła światowej kinematografii. Jak przystało na kinomaniaka codziennie oglądam minimum jeden film i to właściwie po to mam telewizor. Tylko raz w swoim życiu wyszłam z kina w trakcie seansu, bo mam zasadę oglądania filmów do końca. Z tego filmu pewnie bym nie wyszła, gdyby nie to, że byliśmy całą paczką i większość z tej paczki chciała wyjść.

Lista moich ulubionych filmów jest długa. Długa jest też lista ulubionych reżyserów. Do wielu ich filmów wracam wiele razy i padam plackiem przed geniuszem twórców.

Niestety w ciągu ostatnich kilku tygodni obejrzałam (wiem, że z opóźnieniem) trzy bardzo złe polskie filmy. Przyznam jednak, że oddałabym wiele, by móc powiedzieć, że były one świetne. Nie jestem osobą, która sugeruje się recenzjami, opiniami itd. Lubię mieć własne zdanie. Te trzy bardzo złe polskie filmy to produkcje patriotyczno-historyczne.

Trzecie miejsce w tym moim prywatnym rankingu najgorszych polskich filmów z ambicjami zajmuje „Bitwa Warszawska 1920”. Wiem, minęło sporo czasu od premiery, ale bałam się tego filmu. Mój dziadek, Julian Stec, brał udział w wojnie podczas uderzenia znad Wieprza. Był ranny i leżał w szpitalu we Lwowie. Dla mnie to nie jest więc jakaś tam historia, ale coś niezwykle ważnego i niemal osobistego. Każdy ochotnik w tym filmie to przecież potencjalnie mój dziadek. Tymczasem co otrzymałam jako widz?

Tu pora na dygresję. Na zajęciach ze scenariopisarstwa uczą mnie ciągle, że film to nie życie. Że film to historia (smutna, wesoła, zwariowana lub poważna etc.), która ma być wciągająca. Żeby była wciągająca musi składać się (w tzw. wielkim skrócie) z krótkiego wstępu, kiedy poznajemy bohaterów. Potem następuje tzw. pierwszy punkt zwrotny, w którym bohater zostaje wypuszczony w jakąś podróż (może to być podróż w głąb siebie) mającą odmienić jego życie, plątane przez los. Ażeby ta „podróż” była ciekawa dla widza bohater musi przechodzić różne perypetie. Wreszcie w filmie dochodzi do kulminacji, kiedy następuje rozwiązanie jego problemu (lub bohater ponosi klęskę) i kończy się film. Film ma happy end lub nie. Wszystkie moje najukochańsze filmy świata, jak np. „Światła wielkiego miasta” Charlesa Chaplina, „Odrażający, brudni, źli” Ettore Scolli, czy „Strach na wróble” Jerry’ego Schatzberga, albo „Fanny i Alexander” Ingmara Bergmana, czy „Zawód: reporter”, „Zabriskie point” lub „Powiększenie” Michelangelo Antonioniego albo „M jak morderca” Fritza Langa czy „Kobieta w oknie” (tegoż samego niemieckiego reżysera żydowskiego pochodzenia, który musiał opuścić Niemcy po dojściu Hitlera do władzy), a także „Viridiana” Luisa Buñuela, oraz polskie filmy pt. „Pociąg” Jerzego Kawalerowicza, „Dwaj panowie N.” Tadeusza Chmielewskiego czy „Eroica” Andrzeja Munka lub „Rękopis znaleziony w Saragossie” Wojciecha Hassa są wg. tego schematu. Co ciekawe. Schemat opisano potem. Najpierw postały te filmy. Bo schemat opisano, oglądając i analizując te najgenialniejsze dzieła światowego kina.

„Bitwa Warszawska 1920” w warstwie scenariuszowej przeczy wszystkiemu, czego uczą mnie w szkole. Jest przykładem (ale jeszcze nie „idealnym”) jak nie pisać scenariusza. Na dodatek poza Adamem Ferencym, którego uwielbiam, a który gra czarny charakter i niestety dość szybko ginie, wart uwagi jest tam jeszcze Jerzy Bończak, niestety wraz z momentem wydelegowania granego przez niego bohatera na front – kończą się dobre sceny w filmie. Zostają nam nijaki Borys Szyc, bo nie ma nic do grania i jeszcze gorsza Natasza Urbańska, której Pan Bóg dał urodę, ale albo poskąpił talentu albo czegoś innego co pomogłoby, bym uwierzyła w istnienie takiej postaci.

Drugie miejsce najgorszego polskiego filmu ma „Historia Roja, czyli w ziemi lepiej słychać”. Proponuję zresztą zmienić tytuł na „Histeria Roja”, bo widać w tym obrazie histeryczny krzyk twórców pragnących za wszelką cenę przekonać, że stworzyli doskonałe dzieło. Jest mi bardzo przykro z tego powodu, bo w tym filmie Ulubiony zagrał nawet epizod. Powinnam więc, przez wzgląd na niego, popatrzeć na ten film bardziej przychylnie. Naprawdę patrzyłam. Niestety nie jestem w stanie pochwalić. Nigdy w życiu tak strasznie nie krzyczałam w czasie seansu. Panicz Syn dwukrotnie wpadał do salonu pytać: „Co się stało?”, bo film oglądałam dzięki tzw. VOD na platformie Orange, czyli zapłaciłam 15 złotych doliczane do rachunku za wypożyczenie go na 48 godzin. Moje krzyki sprowadzały się do wypowiadanych przeze mnie bardzo głośno raz po raz słów: „O matko!”, „O Boże!”, a także „Nie wierzę!”. Za ten film reżyser Jerzy Zalewski powinien przede wszystkim przeprosić swoich bohaterów. A pieniądze, które wydałam, by obejrzeć ten koszmar proszę by mi zwrócił wpłacając na jakikolwiek cel dobroczynny – najlepiej na Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej. Stworzył bowiem (znów pozbawiony spójnego scenariusza, a nawet można napisać, że scenariusza w ogóle) film klasy B, pełen wulgarnych przekleństw wykrzykiwanych w takim nadmiarze, że „Psy” Władysława Pasikowskiego to przy tym bajeczka dla grzecznych dzieci. Jest tu na dodatek taka masa strzelaniny, że w obsadzie właściwie brakuje Stevena Seagala lub Chucka Norrisa, bo to oni się w grze w tego typu filmach specjalizują, a to właśnie filmy z nimi przypominała mi produkcja Zalewskiego. Z tą różnicą, że filmy z Seagalem czy Norrisem, (choć w większości sprowadzają się do schematu „zabili kogoś i ktoś się mści”) mają trzymające się kupy scenariusze, czego o tym naprawdę powiedzieć nie można. Są tu rwane sceny, które można zresztą dowolnie poprzestawiać i film na tym nie straci, bo i tak nie wiemy o co w nim chodzi. Są tu też niestety nadęte, nudne, patriotyczne dialogi wplecione w ten stek przekleństw. Bohaterowie wycierają sobie gęby ojczyzną jakby to był papier toaletowy. Jest to jeszcze na dodatek bardzo źle zagrane (poza epizodami). Ale z drugiej strony przy tak złym scenariuszu i dialogach zapewne ciężko jest dobrze grać.

Wreszcie (albo niestety) pierwsze miejsce. Gdy ogłasza się je na gali Oskarów ludzie wzruszają się, zapiera im dech w piersiach. Tym razem z trzewi wydobywają się beknięcia, a z odwłoku zgoła inne odgłosy i reakcje. To pierwsze miejsce to „Smoleńsk”. Panie Antoni! Panie Krauze! Jest pan reżyserem moim zdaniem jednego z najlepszych w dziejach polskiej kinematografii filmu krótkometrażowego pt. „Monidło” wg. opowiadania Jana Himilsbacha. Ja się teraz Pana pytam i naprawdę mam łzy w oczach. Jak Pan, człowiek o takiej filmowej wrażliwości, mógł wyreżyserować takiego gniota? Czterej scenarzyści, a scenariusza jakby nie było!!! W 36 minucie nadal czekałam na pierwszy punkt zwrotny. Po godzinie prawie płakałam błagając niebiosa, by ta straszna nuda się skończyła. Jestem dla tego filmu idealnym widzem. Nie jestem z tzw. sekty pancernej brzozy. Nie mam w ogóle żadnej teorii dotyczącej katastrowy tupolewa. Nie wiem co zdarzyło się pod Smoleńskiem i chciałabym wyjaśnienia. Tymczasem dostaję film, który nie odpowiada na to pytanie. Nie przedstawia też żadnej teorii. (Coś zrobili Ruscy, ale nie wiem co? Coś zrobił polski rząd, ale nie wiem co?) Nie jest to political fiction jaki można byłoby nakręcić. Z łezką w oku wspominam w tym miejscu oglądany przeze mnie po wielekroć film „Koziorożec 1” Petera Hyamsa, którego bohaterem też jest dziennikarz. Film jest o tym jak rząd dopuszcza się manipulacji w sprawie lotu w kosmos i trzyma widza w napięciu do końca. Mnie trzyma w tym napięciu bez względu na to, który raz go oglądam, a mam to na własność na DVD. Niestety „Smoleńsk” to tandetny fabularyzowany dokument z jakąś tezą, której nawet dokładnie nie jestem w stanie sformułować, bo wszystko jest tam niejasne. (Powtórzę: Coś zrobili Ruscy, ale nie wiem co? Coś zrobił polski rząd, ale nie wiem co?) Najgorsze w filmie jest jednak to, że ma dialogi na poziomie programów typu: „Trudne sprawy”, „Ukryta prawda” lub „Dlaczego ja?”. Na dodatek, poza kilkoma dobrze zagranymi epizodami (Andrzej Mastalerz, Halina Łabonarska) ma tragicznie obsadzoną główną rolę – Beatę Fido. (Towarzyszący jej aktor grający kochanka, operatora kamery też straszny!) Ta pani z dwiema czy trzema dyżurnymi minami nie powinna nigdy w życiu grać niczego więcej poza melodią „wlazł kotek na płotek” na cymbałkach i to w domowym zaciszu. Czegoś tak złego aktorsko nie widziałam w żadnym profesjonalnym filmie!!! Widziałam to jedynie w serialach typu „Sędzia Anna Maria Wesołowska”, „Sędzia Artur Lipiński”, „Szpital” i tym podobne głupoty. Ostatni raz tak wstydziłam się za coś, co oglądam na ekranie, kiedy Adam Małysz odbierał puchar za wygraną w Turnieju Czterech Skoczni, a dziennikarz TVP (którego na szczęcie był to ostatni występ) spytał publicznie jego żonę „co pani da mężowi jak wróci?” wtedy na to dwuznaczne pytanie pani Iza Małysz przytomnie odpowiedziała, że kaczkę i uratowała sytuację.

Piszę o tym wszystkim, bo jestem załamana. Oto kilka lat temu opisywałam tu moją osobistą historię z filmem „Szaleńcy”, czyli debiutem fabularnym Leona Buczkowskiego. Był to polski, fabularny film patriotyczny opowiadającym o wojnie polsko-bolszewickiej. Nie zachował się w całości. Nie wiemy, jak zginął główny bohater. Film oglądałam w 90 rocznicę tzw. Cudu nad Wisłą w Iluzjonie, który wtedy korzystał z sali w Bibliotece Narodowej. „Szaleńców” pokazywano z muzyką na żywo. Mimo braku kluczowych scen, bo się nie zachowały, film zebrał wielkie brawa. Urzeczony był również mój 14-letni wówczas syn. Cóż… w 1929 roku ten film został nagrodzony Złotym Medalem na Wszechświatowej Wystawie w Paryżu.

I jest mi po prostu zwyczajnie, po ludzku i po polsku przykro, że prawie 90 lat później daleko nam do tego poziomu. Nie umiemy robić patriotycznego kina. Trzy filmy na trzy ważne tematy: wojna polsko-bolszewicka, żołnierze wyklęci i katastrofa smoleńska, a obejrzałam trzy gnioty. Nie ma takiej beczki piwa, której wypicie zabiłoby niesmak. Wiem jedno: Jerzy Hoffman powinien przeprosić mojego dziadka za film o wojnie, w której dziadek brał udział. Jerzy Zalewski powinien przeprosić żołnierzy wyklętych za patetyczne, pełne przekleństw i tandetnej strzelaniny nudziarstwo, którym starał się ich upamiętnić, a Antoni Krauze oraz scenarzyści filmu, powinni przeprosić 96 ofiar katastrofy smoleńskiej i ich rodziny za gniota, który został wyprodukowany i do którego wmontowano archiwalne, oryginalne zdjęcia z nudnymi dialogami z konferencji prasowych. Ja rozumiem, że na coś brak pieniędzy, ale zawsze też pamiętam, że Elia Kazan na własnej daczy amatorską kamerą, którą obsługiwał jego syn nakręcił rewelacyjny i wstrząsający film „Goście”, w którym rozprawił się ze skutkami wojny w Wietnamie wbrew temu co głosiła oficjalna amerykańska propaganda. Jest się od kogo uczyć i na kim wzorować.

Nie musi to być tworząca monumentalne dzieła Leni Riefenstahl, która wraz z Goebbelsem śmieją się z zaświatów z polskiego kina propagandowego. Cóż…, jest tak słabe jak bezalkoholowe piwo Żywiec, po którym nawet moja 8 miesięczna jamniczka Frytka mogłaby prowadzić samochód, gdyby sięgała łapami do kierownicy i pedałów.

W 1968 roku Polskę opuścił Aleksander Ford, któremu jako Żydowi pokazano drzwi. Po latach okazuje się, że jego „Krzyżacy” są niedoścignionym wzorem dla Hoffmanna. W latach 70-tych Mieczysław Waśkowski, członek PZPR i szef POP PZPR przy Zespołach Filmowych nakręcił wstrząsający film „Jeszcze słychać śpiew i rżenie koni” wg. opartego na faktach scenariusza Andrzeja Mularczyka z Karolem Strasburgerem w roli dziennikarza idącego tropem niewręczonych po kampanii wrześniowej medali. Dziś Waśkowski jest be, bo lewicowy partyjniak (nie żyje zresztą). Tymczasem Jerzy Zalewski od Waśkowskiego powinien uczyć się robić dobre filmy, a scenarzyści Smoleńska pisania scenariuszy od Andrzeja Mularczyka.

Wszystko to piszę szczerze zrozpaczona. Po tym, co obejrzałam chce mi się po prostu płakać!!! W rodzinie miałam i bohaterów wojny polsko-bolszewickiej (m.in. dziadka Juliana Steca) i żołnierzy wyklętych (m.in. odsiadującą wyrok w Fordonie ciotkę Stenię z Ruszczykowskich Krosnowską za którą bardzo tęsknię, bo wiele jej zawdzięczam), a w katastrofie smoleńskiej zginęło wiele osób, które znałam osobiście i których numery telefonów do dziś tkwią w mojej komórce. Nie umiem ich wykasować, bo to tak jakbym kasowała pamięć o nich.

Długo myślałam, czy pisać o tych filmach, że są złe. Z jednej strony powinno się je przemilczeć. Niech popadną w zapomnienie. Ale z drugiej strony, jak się tego jasno nie napisze, ktoś może pomyśleć, że temat został wyczerpany. Nie został. Scenarzyści do piór! Niech powstaną wreszcie dobre, polskie filmy o wojnie polsko-bolszewickiej, o żołnierzach wyklętych, a także o katastrofie smoleńskiej. Bohaterowie tych wydarzeń zasługują na to, by ich upamiętnić dobrymi filmami.

Print Friendly, PDF & Email

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...