Dostaję sporo listów. Czytelnicy coraz częściej pytają, czemu tak rzadko piszę. Rzeczywiście. Robię to rzadziej niż kiedyś. Przyczyn jest kilka. Na pewno obowiązki w Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich kładą się cieniem na mojej pracy pisarskiej, a tym samym dziennikarskiej i blogerskiej. Mam jednak nadzieję, że niedługo to się wszystko skończy i będę mogła wrócić do swojego świata, w którym jest miejsce na klawiaturę i książki, a co za tym idzie czas na intensywniejsze czytanie i pisanie.
Jest też niestety jeden, o wiele ważniejszy powód. Coraz mniej mam ochotę uczestniczyć w świecie, który tak wygląda, jak wygląda, a tym samym coraz mniej mam ochotę dzielić się z tym światem swoimi myślami, że o przeżyciach to już tylko napomknę. W świecie, który w moim pojęciu przypomina dom wariatów, nie ma chyba miejsca dla mnie. Może jestem bardziej zwariowana, a może za normalna? Bo czyż to co wokół, to nie jest jednak dom wariatów?
Przykłady? Proszę bardzo…
Kajetan P. – Wszyscy internauci nagle zamieniają się w biegłych specjalistów od prawa, psychiatrii, psychologii itd. Wiedzą, bez zaglądania do akt, bez przeprowadzania badań itd., czy jest to człowiek poczytalny. Wiedzą świetnie, jakie były jego stosunki rodzinne, jakie stosowano wobec niego metody wychowawcze i czemu to się wszystko stało. Oczywiście z powodu złego wychowania, koloru skóry, małego członka i impotencji, której są tak pewni, jak ja tego, że po nocy przychodzi dzień. W internecie roi się od takich komentarzy pod adresem policji, prokuratury, a wreszcie rodziny sprawcy, że gdybym mogła się z ich powodów wyrzygać – zostałby ze mnie skórzany worek, bo do sedesu poszłyby wszystkie moje wnętrzności, a nawet szkielet. Myślę, że motłoch bardzo by się ucieszył, gdyby wprowadzono publiczne egzekucje i to na przykład przez kamienowanie, w którym każdy prymityw mógłby wziąć udział, kupując na targu, jak w filmie „Żywot Briana”, kilka kamieni czarnych, kilka białych i worek żwiru. Podobnie społeczeństwo reagowało przy okazji sprawy Zuzanny M. i Kamila N., a także jeszcze wcześniej, gdy tabloidy zafundowały nam sagę o mamie Madzi.
Niestety podobne uczucia mdłości targają mną, gdy czytam komentarze pod informacjami o wypadku prezydenckiej limuzyny. Właściwie chyba Marcin Meller, jako pierwszy, napisał sensownie. Czy naprawdę nie można poważnie podejść do sprawy i po prostu ją zbadać? Czy trzeba tylko szydzić lub od razu wietrzyć spisek? Nie znamy innych postaw? Niedawno wszyscy byliśmy Charlie. Czy nie możemy być wszyscy Duda? Czy w obliczu wypadku głowy państwa, naród nie powinien jednak stać za nią murem? Czy nie powinniśmy cieszyć się, że nikomu nic się nie stało? Czy nie możemy być dumni z kierowcy, który opanował sytuację? Czy to jest ta nasza cecha narodowa – „wielka szydera”? Nigdy tego nie zrozumiem. Ale może dlatego, że mnie jeszcze nigdy nie podobał się żaden prezydent, żaden rząd i żaden premier, a jednak nie ośmieliłabym się z żadnego z nich publicznie szydzić, czy życzyć mu śmierci. Prywatnie śmiałam i śmieję się ze wszystkich polityków. Jednak między żartem a szyderstwem jest cienka granica, której publiczne przekraczanie jest po prostu w złym tonie. Myślę więc, że ludziom, którzy mają się za kulturalnych po prostu takich rzeczy robić nie wypada.
A ponieważ nie tylko w sprawie kultury osobistej, ale też w ogóle kultury jest słabo, bo głośno jest o książkach popularnych, a cicho o tych prawdziwie wartościowych, więc… Jak żyć?
Byłam ostatnio na wieczorze autorskim Klausa Merza. Nie pamiętam, kiedy w swoim życiu byłam na tak dobrym spotkaniu literackim. Nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałam tak dobrą i zwartą, a jednocześnie krótką, piękną i głęboką prozę obcojęzycznego autora, jak tę pióra szwajcarskiego pisarza. Tymczasem w mediach na ten temat cisza. Kilka portali miejskich poinformowało o spotkaniach, które autor miał w Polsce. W Warszawie przyszło może 30 osób. Szkoda. A przecież jego minimalistyczna proza „Jakub śpi. Właściwie powieść” to jedna z najgłębszych książek, jakie ostatnio przeczytałam i taka, do której będę wracać, by zastanowić się nad światem i nad człowiekiem. Czemu ciągle jestem karmiona papką?
Byłam też na premierze pewnej sztuki zagranicznego autora. Farsa. Śmieszna. Zagrane przez aktorów z pierwszych stron gazet. Uśmiałam się, nie powiem. Odprężyłam. Też dobrze. Nie żałuję. To najważniejsze. Było jednak pewne „ale”. Poza streszczeniem spektaklu, nie umiem powiedzieć, o czym to było. Czy tam był jakiś problem? Nie zauważyłam. Porównałam ze swoją „Bubloteką” i poczułam przygnębienie. Gdy zaczynaliśmy próby, aktorzy, którzy ostatecznie nie zostali w projekcie, zarzucali, że poruszyłam problemów za dużo i na coś trzeba się zdecydować. Nie chciałam rezygnować z żadnego z problemów, więc… zostało jak jest. Teraz odbiorcy chwalą. Paradoksalnie chwalą właśnie to, że mają o czym myśleć. A równocześnie nagle okazuje się, że można napisać sztukę, w której prawdziwe problemy nie istnieją. Są gagi, jest komedia pomyłek i tyle. I to wystarczy, by tłum zapełnił salę w jednym z większych teatrów. Widz nie musi się nad niczym zastanawiać. A ja? Ja lubię analizować. Gdy w 2000 roku byłam na spektaklu na Broadwayu, powiedziałam potem do znajomej, z którą byłyśmy w teatrze, swoje uwagi. Było to na stacji nowojorskiego metra. Przysłuchiwała się naszej rozmowie jakaś kobieta, która też wyszła z tego samego teatru, a słysząc, że my mówimy po polsku, również po polsku powiedziała: „Pani tak analizuje, a Amerykanie tak nie myślą. Dla nich to ma być tylko rozrywka. Mają pójść do teatru, rozerwać się i wrócić do domu, by następnego dnia pójść do pracy i zarabiać kolejne dolary.” Och jakże ostatnio upodabniamy się do tego amerykańskiego społeczeństwa, które w większości nie lubi myśleć i nie ma problemów egzystencjalnych. Tymczasem ja lubię myśleć. Od zawsze ciągle swędzi mnie mózg. Ciągle chcę, by kino, teatr czy lektura wywoływały u mnie przemyślenia dotyczące świata, życia, człowieka etc.. Wiem, że „Bubloteka” je wywołuje. A jednak… nie udaje mi się tym zainteresować teatrów. Choć wszyscy (mając zawsze jakieś drobne uwagi) generalnie chwalą i nie uważają wieczoru z „Bubloteką” za zmarnowany. Mówią, że i ubawili się i mają o czym myśleć. A jednak moje telefony i maile do dyrektorów teatrów, by przyszli na spektakl, by zainteresowali się tą propozycją, by może zechcieli coś, co jest gotowe, włączyć do swojego repertuaru pozostają bez odpowiedzi. A tu nagle widzę, że taka głupota przyciągnęła tłumy. Można się załamać.
Dlatego myślę czasem, by już teraz uciec od tego świata. Zamknąć się gdzieś daleko bez prądu, a co za tym idzie komputera, internetu itd. Zlikwidować też strony, bloga, Facebook etc. Zniknąć. Zaszyć się przy tym gdzieś naprawdę daleko od cywilizacji, tylko z książkami, piórem i zeszytem, ewentualnie wrócić do maszyny do pisania. I tylko czytać i pisać. Tylko jak żyć bez Warszawy? I z czego w ogóle żyć? No i czy nie oznaczałoby to wszystko śmierci? W końcu dziś, jeśli nie ma cię w internecie, to znak, że nie żyjesz. A ja jeszcze nie chcę umierać. Przyznaję jednak, że współczesny świat, a zwłaszcza współczesny człowiek, coraz mniej mi odpowiada. Ale może to wszystko co napisałam, to tylko wiosenne przesilenie?