Poszłam ostatnio dwukrotnie do teatru w dość krótkim odstępie czasu. W sobotę na monodram Małgorzaty Pieńkowskiej do Teatru Powszechnego, a trzy dni później pojechałam do Chorzowa na spektakl Mariana Makuli. Dwa różne przedstawienia, dwie różne emocje, dwie różne wartości, dwa światy, po prostu dwa teatry. Jedno miały wszak wspólne. Brak kompletu widowni. A szkoda. Na obu powinien być tłum!
Zacznijmy od monodramu Małgorzaty Pieńkowskiej. Tytuł: „Zofia”. Tekst autorstwa Anny Wakulik jest inspirowany biografiami matek powstańców warszawskich, m.in. matki Jana Rodowicza „Anody”. Jest świetnie wyreżyserowany i zagrany. Pieńkowska przejmująca. Sceny, gdy osierocona matka, bo straciła jedynych dwóch synów, nie wie co począć ze swoim życiem i odmierza kroki w jakimś niemal trupim tańcu – przejmujące. Skromna scenografia – tylko dwa krzesła i stół. Skromny kostium – czarna sukienka i płaszcz. Skromne rekwizyty. Tylko walizka z ubraniami. Świetna muzyka zrobiona przez Aleksandrę Goetzen. Ciekawa reżyseria Beniamina Bukowskiego. Dawno nic mnie tak nie poruszyło, a panicz Syn, który mi towarzyszył, równie mocno był poruszony. Na widowni zajęte tylko trzy rzędy. Przed spektaklem jedna pani pytała, czy na pewno nie jest to spektakl edukacyjny. Zapewnioną ją, że nie. Cóż… edukacyjny w rozumieniu podręcznikowym nie był na pewno. Ale wielu rzeczy uczył. Nie tylko o historii, ale przede wszystkim o emocjach. Matki niczego tak się nie boją jak śmierci dzieci. Mam koleżankę, która to przeżyła. Mam przodkinie, które przez to przeszły. Umiem to sobie wyobrazić i nie chcę tego robić. Ten spektakl i siedzący obok mnie syn do tego mnie zmusiły. Mocna rzecz. Straszna. I… bardzo prawdziwa. Zastanawiam się czy w chwili, gdy takie rzeczy dzieją się w Europie i na świecie, tego typu spektakle nie powinny być promowane. Przecież codziennie jakaś matka traci dziecko. Jak to zatrzymać?
Drugi spektakl to coś zupełnie innego gatunkowo. Wodewil we dwóch aktach na motywach „Ożenku” Mikołaja Gogola. Tytuł: „Zolyty”, czyli zaloty. To, że uważam Mariana Makulę za geniusza – już kiedyś pisałam. Widziałam onegdaj jego „gdowkę” i byłam szczerze ubawiona i zachwycona. Teraz było podobnie. Na spektakl zabrałam przyjaciółkę ślązaczkę. Na wszelki wypadek, gdybym potrzebowała tłumaczenia ze śląskiego. Nie było potrzebne. Słowa „frelka”, „bajtel”, „gruba” czy „hasiok” i wiele innych – znam. Na spektaklu obie bawiłyśmy się świetnie i obie żałowałyśmy, że nie możemy dostać tekstu sztuki do przeczytania na spokojnie, bo tak się śmiałyśmy, że nic nam w głowie z tych „godek” nie zostało. Ślązacy potrafią śmiać się z siebie. Oto stara panna chce wyjść za mąż, a stary kawaler chce się ożenić. Pomaga swatka, której „w picie grzebie ino skarbówka”. A, że ze starymi kawalerami jest, jak jest, więc w ostatniej chwili „karlus przez okno pitnął od frelki”. Makula po mistrzowsku żongluje słowem. Sztuka, przeniesiona w realia współczesnego śląska bawi. Nie brak w niej śląskich piosenek, a wszystko dzięki współpracy z Grzegorzem Spyrą.
Widownia „Zolyty” zajmowała ¾ Sali Chorzowskiego Centrum Rozrywki i bawiła się świetnie. Chciałabym, by Marian Makula pojechał ze swoimi wodewilami, operetkami itd. poza Śląsk, bo w czasach, gdy wokół tyle złych wiadomości przyda się trochę zdrowego śmiechu zrobionego przez tych, którzy potrafią śmiać się z siebie, a nikt lepiej tego nie robi od Hanysów. Tylko nie wiem, czy gorolom nie potrzebne będą jednak napisy.
Warszawiakom polecam obejrzeć Pieńkowską. Ślązakom nie muszę chyba polecać Makuli, bo go znają. Ale jak ktoś spoza Śląska, ma niedalko i ma zły humor… Warto! Ale weźcie ze sobą zaprzyjaźnionego Hanysa tłumacza.
I tylko szkoda, że w czasach, gdy wokół tyle bylejakiej rozrywki nie ma tłumu w prawdziwych teatrach.