Wakacje. Dla mnie czas odpoczynku od spotkań autorskich. Lubię jeździć i spotykać się z czytelnikami, choć paradoksalnie im starszy czytelnik, tym mniej zadaje pytań. Wprawdzie kilka razy usłyszałam, że nie zadaje, bo wszystko tak opowiadam, że o nic pytać nie musi, ale… jest tyle możliwości. No nic. Czas wakacji, czyli czas bez spotkań, to czas refleksji. Między innymi właśnie na temat spotkań. Czasem zastanawiam się czy zapraszający nie mogliby popatrzeć na to z naszego – autorów – punktu widzenia? O co chodzi? Kilka przykładów. Takie podsumowanie ostatnich lat. Wszystkie opisane sytuacje miały miejsce niejednokrotnie.
Sytuacja jedna: Jadę wiele godzin pociągiem gdzieś tam na drugi koniec Polski. Przyjeżdżam. Teoretycznie ktoś ma mnie odebrać z pociągu. Na peronie nikogo nie ma. Rozpoczynam poszukiwania. Najpierw biegam po peronie, potem po dworcu, bo komórką, która mi poddano nie jest do tej osoby, która z dworca mnie odbiera. Sprawa wyjaśnia się, ale zgrzana jestem do nieprzytomności od tego biegania.
Sytuacja druga: Przyjeżdżam samochodem gdzieś tam. Wchodzę do biblioteki. Ręce urywają się, bo w jednej torba z laptopem, w drugiej książki, a czasem jeszcze mam jedną torbę z książkami. W każdym razie drzwi otwieram pchając je barkiem lub nogą. Pani bibliotekarka wita mnie uśmiechnięta i… wyciąga na powitanie rękę. Którą rękę mam jej podać i jak to zrobić? Skoro obie zajęte torbami? Ulubiony mówi: „Podawaj nogę!”. No na to jeszcze nie wpadłam. Przeważnie mówię, że „przepraszam, ale ręce mam zajęte”. I wtedy pani odpowiada: „Rzeczywiście”. Co mnie tak potwornie śmieszy, że z trudem powstrzymuję się, by nie zacząć się śmiać.
Sytuacja trzecia: Znów przyjeżdżam samochodem gdzieś tam. Wchodzę do biblioteki. Ręce urywają się, bo w nich… cały wcześniej już opisany przeze mnie dobytek. Patrzy na mnie pani i pyta: „W jakiej sprawie?” „Nazywam się Małgorzata Karolina Piekarska i zaproszono mnie tu na spotkanie autorskie.” „Pani poczeka, bo ja nic nie wiem.” I stoję, jak debil z urywającymi się od toreb rękoma. Czekam. Jak przykazano. Po dziesięciu minutach słyszę. „Mówi pani prawdę. (To stwierdzenie wprawia mnie zawsze w świetnym humor. Chce mi się parsknąć śmiechem, ale jakoś się powstrzymuję.) Rzeczywiście ma tu pani spotkanie. Ale szefowej nie ma. Musimy sobie jakoś poradzić”. No… skoro musimy… jakoś sobie radzimy… Ale ja mam cały czas uśmiech od ucha do ucha, bo nie mogę utrzymać powagi.
Sytuacja czwarta: Przyjeżdżam czymś tam i stoję przed grupą słuchaczy gotowa do spotkania. Pani Bibliotekarka postanawia mnie zapowiedzieć. Przedstawia więc, że jestem… Elizą Piotrowską albo… Karoliną Korwin Piotrowską, albo… Katarzyną Marią Piekarską. Jest mi głupio, że muszę to prostować, bo pani bibliotekarka zawsze wtedy jest czerwona na twarzy. Ale nie mogę przecież prowadzić spotkania pod innym nazwiskiem.
Sytuacja piąta: Przyjeżdżam samochodem. Nie jest to moje ostatnie spotkanie tego dnia. Z tego miejsca mam pędzić jeszcze gdzieś. Pada pytanie: „Może kawy?” Przeważnie odmawiam, bo gdy kilka razy poprosiłam, to mi ją przyniesiono w połowie spotkania, a mnie jest głupio pić kawę przy ludziach, którzy kawy nie dostali, a być może też by chcieli. Inaczej jest z wodą dla tzw. prelegenta, czyli mnie. Przeważnie jest i czeka, ale bywa, że to ja proszę o szklankę wody. Zdarza się niestety, że dostaję zakręcone na amen dwa litry (czasem nawet dwa i pół) mineralnej. Zero szklanki. Że nie jestem tego w stanie odkręcić, orientuję się w połowie spotkania, kiedy z wyschniętym ozorem aprobuje kręcić zakrętką. Zrezygnowana odstawiam butelkę. I tak trwam na posterunku o suchym pysku do końca.
Sytuacja szósta: Przyjeżdżam na drugi koniec Polski. Nie ważne czy samochodem czy pociągiem. Wykończona podróżą padam na twarz w hotelu. Następnego dnia mam trzy spotkania. Pierwsze po ósmej rano. Gdy docieram na trzecie, a jest to z reguły około 14-tej, kiedy młodzież chce iść do domu, słyszę pytanie jednego młodego człowieka (czasem dwóch): „Proszę pani długo to potrwa?” (Boże! Ileż razy coś takiego słyszałam! Zawsze na zabitej dechami wsi, do której trudno trafić i wątpię, by mieli tam jakieś inne atrakcje poza piwem w krzakach). „Jak dla mnie może pięć minut – odpowiadam. – Bo ja tu jestem dla was a nie wy dla mnie. Będzie więc spotkanie trwało tyle, ile sobie zażyczycie.” Pewnego razu nawet dodałam: „Jeśli w ciągu pięciu minut was nie zaciekawię upoważniam do rzucenia we mnie zgniłym jajem”. Zawsze zapada krępująca cisza. Młody człowiek nie wie czy żartuję, czy mówię poważnie. Spotkanie trwa godzinę. Raz taki młody człowiek został jeszcze przed rozpoczęciem spotkania odesłany do szkoły z jakąś karteczką. Musiał siedzieć w szkole do końca lekcji. Zupełnie sam. W szkolnej bibliotece czy gdzieś tam. Nauczycielka ukarała go w ten sposób za zadawanie mi głupich pytań. Jeszcze nikt nie rzucił we mnie jajem.
Nie. Nie narzekam. Po prostu opisuję fakty. Fakty, z których zawsze potem się śmieję i opowiadam, jako anegdoty ku uciesze znajomych. Gdy przyjaciółce z dzieciństwa opowiedziałam historię „pani, w jakiej sprawie?” powiedziała: „Trzeba było odpowiedzieć, że w sprawie liści. A na pytanie, jakich liści odpowiedzieć: tych, którymi się dupę czyści”. Sęk w tym, że ja nie lubię być niemiła. Zwłaszcza w stosunku do bogu ducha winnych bibliotekarek, które czasem po prostu są odrealnione w swoich poczynaniach. Kładę to zawsze na karb zaczytania się. A spotykające mnie „kwiatki” uważam w sumie nawet urokliwe. Szkoda, że postrzegam to dopiero wtedy, gdy już odpoczną mi ręce, te urywające się od książek, laptopa itp. I gdy siedzę już w domu. Wypoczęta po podróżach.
Oczywiście oprócz tych absurdalnych i czasem groteskowych sytuacji anegdotycznych jest też cała masa, a nawet przeważająca większość innych, kiedy jest cudownie, bibliotekarki, które zawsze kocham miłością wielką okazują się empatyczne, pomagają mi nosić torbę, witają mnie obiadami, pieką dla mnie ciasta, dostaję od nich i ich czytelników laurki, kwiaty, ręcznie robione upominki, które potem w domu przypominają mi te spotkania. Tylko, że to, co miłe i cudowne, jest nie do opowiadania, bo można spotkać się z zarzutem, że się chwalę. A poza tym jest mało absurdalne. A ja tu przecież o absurdach mam pisać.