Metropolis jest wszędzie

Spread the love

Miałam kiedyś znajomego, który uważał, że nie ma, co oglądać starych filmów. Jak polecałam mu coś, co było klasyką, kamieniem milowym w historii X muzy, dziełem, na temat którego historycy filmu napisali tomy, a sam Jerzy Płażewski wypisał na ten temat sto długopisów, czterdzieści rolek taśmy do maszyny do pisania i zapełnił ileś gigabajtów na komputerze, to znajomy twierdził, że to stare i nic nie warte. Słowem: nie ma, po co tego oglądać, bo nie jest to do niczego potrzebne. Olał więc „Zawód reporter”, bo nie zrozumiał wielkości ostatniej sceny. Tego jednego ujęcia kamery wychodzącej za okno. Nie docenił też „Małego wielkiego człowieka”, bo ciągle mówił, że „Tańczący z wilkami” też był o tym! I nie docierało, choć tłumaczyłam jak krowie na rowie, że film z Kevinem Costnerem jest równo o 20 lat późniejszy. Że pierwszym antywesternem był film z Dustinem Hoffmanem, a nie ten z Costnerem. Na darmo. Z uporem godnym lepszej sprawy znajomy twierdził, że inteligentny człowiek poradzi sobie bez znajomości starych filmów. Oczywiście, że w życiu sobie poradzi. Znajomość historii kina to nie tlen. Przeciętnemu człowiekowi w pracy nie jest potrzebna. Twierdzę tylko, że ten, kto historii kina nie zna, nie jest osobą uprawnioną do tego, by recenzować filmy. Sama zresztą wielokrotnie udowadniałam mu, że mam rację. Zachwycał się czymś tam, a ja mu mówiłam, że to stary motyw z … i tak leciała między nami rozmowa powoli zamieniająca się w kłótnię. Drugim wątkiem spornym była jego zdaniem wyższość kinematografii amerykańskiej nad europejską. Ja stawiałam temu veto. Mówiłam, że kinematografia amerykańska jest schematyczna. Większość rzeczy musi kończyć się happy endem. Gdy oglądaliśmy „Matrix” i przewidziałam zakończenie, nie chciał wierzyć, że nie widziałam tego filmu. Sugerował, że ktoś mi opowiedział lub przeczytałam. Niestety nie wiedziałam, nikt mi nie opowiedział i nigdzie o tym nie przeczytałam. Zakończenie przewidziałam, bo amerykański schemat sprawia, że filmy, które się go trzymają są przewidywalne. Zwłaszcza, gdy ktoś czytał książkę „Amerykański warsztat scenarzysty”.
Amerykanom, gdy adaptują coś z kinematografii światowej zdarza się nawet zmieniać zakończenie! Tak było w przypadku holendersko-francuskiego filmu „Zniknięcie” wyreżyserowanego przez George’a Sluziera. Ten sam reżyser w amerykańskiej wersji z Kieferem Sutherlandem (przetłumaczonej na polski bodajże, jako „Zaginiona”) musiał dopisać happy end. Kiefer zakopany pod ziemią przez Jeffa Bridgesa wydostał się z trumny dzięki pomocy nowej narzeczonej, która usłyszała wołanie i stukanie z głębi ziemi! W holenderskiej wersji główny bohater budził się pod ziemią w trumnie i… koniec filmu. Prawdy o zaginionej trzy lata wcześniej ukochanej dowiedział się. A przecież to właśnie o tym marzył. Amerykańską wersję, znający się na rzeczy (nota bene amerykańscy!) krytycy, opisali jednym zdaniem: „Jak zrujnować swoją karierę jednym remake’m”. Cóż… pierwowzór, który nawiasem mówiąc czerpał z pomysłów Hitchcocka i to z filmu „Starsza pani musi zniknąć”, był wspaniały. Amerykańska kopia okazała się marną jego podróbką.
Amerykanie są schematyczni, bo tego wymaga ich prymitywny odbiorca. Tak to już jest, że im większy liczebnie naród, tym więcej w nim prymitywów. (Zwłaszcza w przypadku społeczeństwa konsumpcyjnego). Ale też tym więcej w nim geniuszy. Dlatego w Stanach więcej jest dobrych reżyserów. Niestety muszą schlebiać gustom szarej masy. Tak toczy się światek – jak mawiał Voltaire. Dlatego na kilkaset amerykańskich filmów, tylko kilka wyznacza nowe prądy. A nieliczni reżyserzy, jak Woody Allen mogą pozwolić sobie na tworzenie kina autorskiego – nie dla wszystkich. No i aktorzy marzą, by choć raz zagrać właśnie u niego.
Jednak mimo, że wielu amerykańskich reżyserów działa schematycznie, to w przeciwieństwie do tego, co sądził na ten temat mój były znajomy, z kinematografii światowej i to tej starej czerpią garściami. Dowód? Wczoraj z synem poszliśmy do Iluzjonu na „Metropolis” Fritza Langa. Film niemy z 1926 roku. Film – legenda. Był najdroższym obrazem w niemieckiej produkcji tamtych czasów, bo kosztował prawie 5 milionów marek i niemal doprowadził do bankructwa wytwórnię. Wzięło w nim udział ponad 25 tysięcy statystów, co jest wręcz niewyobrażalną liczbą. Ponieważ Hollywood film skrytykowało, więc dzieło skrócono. Do tej pory nie wiadomo jak naprawdę wyglądał oryginał, bo po świecie krąży 8 wersji, różniących się podkładem muzycznym i długością. Jednak i tak to, co z niego zostało, wywarło wielki wpływ na światowa kulturę. Film został wpisany na światową listę dziedzictwa UNESCO, a także na listę 100 najlepszych filmów w historii kina. Był inspiracją także dla muzyków. Zespół „Kraftwerk” nagrał piosenkę „Metropolis”, grupa „Queen” wykorzystała fragmentu filmu w teledyskach „Love Kills” i „Radio GA GA”, fragmenty znalazły się też w jednym z teledysków grupy „System of a Down”. Kilka lat temu polski kompozytor Abel Korzeniowski skomponował nowa ścieżkę dźwiękową – utwór na orkiestrę i chór. Metropolis jest wszędzie. Gdy wyszliśmy z kina liczyliśmy z synem filmy, które z niego czerpały, a które przyszły nam do głowy. „Equilibrium”, „Łowca Androidów”, „Matrix”, „Zapłata” (czyli Paycheck wg. Dicka), „Piąty element”, „1984”, „V jak vendetta”, „Raport mniejszości”, „Batman”, a nawet „The Wall” i wiele innych, które teraz wypadły mi z głowy.
A najgłupsze jest to, że gdzieś wyczytałam, że podobno na wydaniu „Metropolis” na płycie DVD ktoś napisał: „Widziałeś Matrixa? Zobacz Metropolis”. Wierzyć mi się nie chce. Ale jeśli to prawda, to tekst godny mojego byłego znajomego, dla którego rok „zero ” to nie rok urodzenia Chrystusa, ale jego własny. Jestem jeszcze w stanie zrozumieć powiedzenie: „Po nas choćby potop”, ale w to, że przed nami nic nie było, nie uwierzę. I bynajmniej nie dlatego, że skończyłam wydział historyczny. Po prostu jest to nielogiczne, a dowodów na istnienie przeszłości jest zbyt wiele. Także w kinematografii.

PS. Jutro koniec beztroskiego pławienia się w pisaniu. Czas wrócić do pracy i obu Kurierów. Zwłaszcza, że zbliża się 65 rocznica Powstania Warszawskiego. Oj… będzie się działo.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...