Gdy mój syn kończył podstawówkę, a było to kilka lat temu, zorganizowałam dla jego klasy wycieczkę po warszawskiej Pradze. Piesza wycieczka, której przewodnikiem był mój znajomy – bon vivant warszawskich przewodników – wiodła nas tzw. „trasą trzech religii”. Zaczynaliśmy w kościółku z kaplicą Matki Boskiej Loretańskiej (kaplica jest w herbie Pragi), a kończyliśmy koło starej synagogi, czyli przed dzisiejszym teatrem Baj. Po drodze była praska cerkiew.
– Ciociu? Czy to jest kościół ludzi, którzy nie wierzą w Boga? – Spytała koleżanka z klasy syna.
– Nie – odparłam. – Kościół jest zawsze miejscem ludzi, którzy wierzą w Boga, choć mogą go różnie czcić. Jak chcesz wiedzieć jak wygląda kościół ludzi, którzy nie wierzą w Boga spójrz tam – powiedziałam i pokazałam Carrefour, choć nic nie mam przeciwko handlowi w niedzielę. Jakoś jednak chciałam wytłumaczyć istotę kościoła. Nie dziwiłam się jednak, że 12-letnia dziewczynka nie rozumie takich rzeczy. Już na wycieczce na zieloną szkołę podczas wizyty w Częstochowie krzyczała, że jedna z koleżanek nie ma prawa wejść do Kaplicy Jasnogórskiej, bo nie chodzi na religię. Musiałam tłumaczyć, że ma prawo wejść, bo obraz Matki Boskiej Częstochowskiej jest dobrem narodowym. Mogą go oglądać również ateiści. Mają zresztą prawo nie wierzyć w Boga. Zaś niechodząca na religie koleżanka akurat ateistką nie jest. W Boga wierzy. Tylko jest innego wyznania.
O tym jak niewiele katolicy wiedzą o innych wyznaniach pomyślałam również ostatnio na ślubie kuzynki. Pokrewieństwo jest między nami dalekie, ale widujemy się często. Wspólny przodek to praprababka. Należała do jednego z pochodzących z Holandii protestanckich rodów, które zakładały Saską Kępę. Nie chcę tu przeprowadzić długiego wywodu genealogicznego, bo nie jest to istotne. Piszę o tym, bo kuzynka, tak jak i nasza wspólna praprababka, jest protestantką. Ślub odbył się więc w Zborze ewangelicko-augsburskim, czyli w warszawskim kościele Świętej Trójcy. Pan młody, choć wyznania katolickiego zdecydował się na ślub w parafii swojej wybranki. I tu zaczęły się schody. By wziąć ślub w Zborze uzyskał dyspensę od swojego proboszcza. Jego marzeniem był jednak udział w ślubie również księdza katolickiego. I cóż się okazało… proste to nie było. Dopiero na dwa dni przed ślubem młodzi uzyskali potwierdzenie, że ksiądz będzie. Komunii jednak nie udzielał. W kościele większość gości była katolikami. Na ławkach czekały na nich wydrukowane programy uroczystości. Tam dokładnie opisano, co podczas ślubu będzie się działo. Była więc wydrukowana treść wszystkich modlitw. Ponieważ trochę krążyłam po kościele z aparatem, więc dobiegały mnie strzępy słów rzucanych przez niektórych gości.
– To i u nich jest Ojcze Nasz? – dziwiła się jakaś kobieta. Inna komentowała, że modlitwy te same, ale śpiewane na inne melodie.
– Dziwne – powiedziała po odśpiewaniu „Święty pan Bóg zastępów”.
Uśmiechnęłam się pod nosem myśląc, że… znów to samo. Dwa dni wcześniej podczas wieczoru panieńskiego rozgorzała dyskusja na temat zbliżającego się ślubu. Jak to jest u katolików, a jak u protestantów. Panna młoda tłumaczyła, że u katolików to nie ksiądz udziela ślubu, a małżonkowie sobie. Ksiądz jest tylko pośrednikiem między nimi a Bogiem. U protestantów ślubu udziela ksiądz. Katolickie druhny lekko zaniemówiły. Nagle jedna z nich powiedziała, że wejście katolika do kościoła niechrześcijańskiego to grzech. Panna młoda aż się obruszyła. Bynajmniej nie tym, że wizyta w jej kościele jest grzechem.
– Ja ci dam niechrześcijański! – krzyknęła.
Ponieważ afera wisiała w powietrzu, więc obie zaczęłyśmy tłumaczyć, że protestanci to chrześcijanie. Dowodem jest wiszący w każdym z kościołów wizerunek Chrystusa na krzyżu. Chrześcijanami są więc wyznawcy prawosławia, Mariawici, Kalwini, Grekokatolicy itd. Obie mówiłyśmy druhnom o tezach Marcina Lutra, o tym, że walczył m.in. o zniesienie celibatu i kultu świętych oraz wprowadzenie spowiedzi powszechnej i komunii pod dwiema postaciami. Wspierała nas świadkowa, bo ewangeliczka. Ja, jako „stary ekumenik”, mogłam pomagać pannie młodej w wykładzie o religiach, bo zawsze lubiłam te tematy. Mówię o sobie „stary ekumenik”, bo szanuję wszystkie religie. Od dzieciństwa ze względów rodzinnych jestem zapoznana z wyznaniem ewangelickim, ale nie tylko. Tata miał ucznia metodystę – syna pastora kościoła metodystycznego, więc… sporo mi o tym opowiadał. Potem w swoim czasie miałam narzeczonego mariawitę i gdy jeździłam z nim do jego ojca – mariawickiego księdza, kładł nas spać w kaplicy pod ołtarzem i o siódmej rano budził na mszę. Z kolei jedna z moich przyjaciółek jest wyznania prawosławnego. Pewnie z tego powodu wchodzę do każdej chrześcijańskiej świątyni starając się przestrzegać panujących w niej zasad. Przecież wszyscy chrześcijanie twierdzą, że Bóg jest jeden, choć przedstawiciele różnych wyznań inaczej się do niego modlą. I tylko jedno mnie dziwi. O tym wszystkim uczą… w szkole. Bynajmniej nie na lekcjach religii, ale historii. To tam jest o Janie Husie, o Arianach, reformacji, kontrreformacji, rzezi Hugenotów, tolerancji religijnej, Polsce jako państwie bez stosów itd. Jak to jest, że ludziom z tych nauk nic w głowie nie zostaje?
PS. Już dawno temu zaplanowałam, że jak wyjdzie mi pewien plan, to ufunduję ekumeniczną kapliczkę z figurką Jezusa. Takie miejsce zadumy dla wszystkich Chrześcijan. Ciekawe, czy uda mi się zgromadzić na wspólne „Ojcze Nasz” po jednym księdzu z każdego chrześcijańskiego wyznania.