Nie wiem czemu wielu znajomych myśli, że fakt, iż pracuję w TVP pozwala mi dowolnie dysponować kamerami. Tak nie jest. Zarówno niestety, jak i na szczęście. Niestety, bo czasem mam informacje o czymś wartościowym, czym stacja nie jest zainteresowana, bo osoby postawione wyżej nade mną nie rozumieją, o czym do nich mówię i co gorsza nie chcą słuchać – patrz historia z Berkiem Joselewiczem. Zdarza się jednak, że myślę sobie, jakie to szczęście, że sama kamerami nie dysponuję. Co by to, bowiem było, gdybym brała kamerę, by realizować wszystkie prośby znajomych? Kilka wystaw w tygodniu, koncerty, wernisaże, odczyty itd. A przecież program miejski to także interwencje czy po prostu informacje ważne dla mieszkańców! Tymczasem wielu znajomych, zwłaszcza tych dalszych, co jakiś czas wydzwania z prośbą, bym gdzieś tam, jako dziennikarz się pojawiła.
W takich prośbach przoduje zwłaszcza pan eks minister, który od wielu lat regularnie dzwoni do mnie zapraszając na swoje odczyty. Każdy z odczytów z reguły jest o dziwnej porze, w jeszcze dziwniejszym miejscu i dla garstki słuchaczy. Pan jest dawnym znajomym mojego Ojca – nota bene Ojciec nie miał o nim zbyt dobrego zdania. Pan cierpi na tytułomanię. Każe tytułować się ministrem, bo przez jakiś czas pełnił taką funkcję przy jednym z Rządów RP, o czym podczas każdej rozmowy mnie informuje, choć powinien już dawno się zorientować, że niewiele rzeczy robi na mnie wrażenie, a już na pewno nie należy do nich taki tytuł. W każdym razie żadne moje uwagi o tym, że telewizja to także obraz, a widok starszego pana czytającego coś z kartki nie będzie dla nikogo zbyt atrakcyjny – nie przekonują rozmówcy. „Minister” z reguły jest oburzony moją odmową, apeluje do mojego sumienia, ducha patriotyzmu itd.. Wiele lat nie wiedziałam, co odpowiadać, Aż wpadłam na pomysł. Mówię: „Dobrze. Zanotowałam. Przekażę dyrekcji.” Jest to rewelacyjna odpowiedź, bo pan więcej nie dzwoni aż do… następnego odczytu. Tak tez odpowiadam innym, którzy zapraszają na coś. I w sumie jest to prawda. Decyzję o wysłaniu na coś kamery podejmuje nie dziennikarz, ale wydawca. Dziennikarz owszem, może za czymś lobować, ale z przeważnie lobujemy za tematami, które naprawdę są społecznie ważne lub ciekawe. Zwłaszcza, że w takim mieście jak warszawa codziennie odbywa się kilkadziesiąt imprez. Nie wszystkie można pokazać, bo by anteny zabrakło. Coś trzeba wybrać. Niektórzy znajomi jakby tego nie rozumieli. Jakby nie czytali informatorów kulturalnych i nie mieli świadomości ile ciekawych rzeczy tego dnia się dzieje w stolicy. Mam na przykład kolegę miłośnika jazzu, uroczego menagera zespołów grających tego typu muzykę. On też zaprasza mnie na wszystkie imprezy i… koniecznie z kamerą. Ciągle muszę tłumaczyć, że nie ode mnie to zależy.
Szczytem jednak jest pewien znajomy, którego w myślach nazywam „Kierownikiem”. Z tej racji, że podobno gdzieś pracował w swoim czasie, jako kierownik produkcji. „Kierownik” chce być bogaty i sławny. Z tego powodu próbuje swoich sił w różnych dziedzinach sztuki. Malował obrazy. Nawet jeden dostałam. W swoim czasie, pod wpływem promocji mojej książki zapragnął być pisarzem i napisał nawet swoje wspomnienia zatytułowane nomen omen – „Ciekawe życie”. Poprosił o ocenę. Próbowałam czytać – bez powodzenia. Utknęłam na czwartej stronie czterdziestostronicowego dzieła. na owej czwartej stronie autor był już dorosły. Wbrew tytułowi opisane przez „Kierownika” historie z dzieciństwa ciekawe nie były. A przecież… niby każde życie jest ciekawe. Najwyraźniej nie każdy umie je opisać. „Kierownik” nie umiał. On jest jedną z tych osób, która też co jakiś czas chce mnie na coś zaprosić. Z reguły myśli, że wystarczy telefon, a ja wtedy wyciągnę kamerę z kieszeni jak Pan Maska bazookę i popędzę czym prędzej. Niestety, bym dostała kamerę na koncert muszę przedstawić pisemne zaproszenie. No i musi to zainteresować redakcję. Zawsze to mówię i proszę o przysłanie zaproszenia. „Kierownik” rzadko kiedy śle, więc jego zaproszenia wylatują mi z pamięci. Piszę o tym wszystkim dlatego, że wczoraj znów zadzwonił, a po uwadze, że proszę na piśmie przysłał maila, który zaczynał się od słów: „Małgorzato Karolino zapraszam kamerę i ciebie na wernisaż, (…) proszę o potwierdzenie przybycia kamery”. No tak… czy ja przybędę nie jest to już ważne. Wreszcie wyszło szydło z worka i ktoś jawnie i na piśmie zwerbalizował swoje pragnienia. Najpierw kamera. Ja potem. Kamera! Oto ten magiczny przedmiot jest bardziej pożądany niż moja skromna osoba. Znak czasów?
PS. I tylko to mnie pociesza, że większość znajomych wie, że to telewizyjna, a nie moja prywatna kamera. Ślą zaproszenia z tekstem. „Jak będziesz mogła to przyjdź z kamerą. Będzie fajnie. Jak się nie uda, to sama wpadnij! Warto! Zapraszam!” To miłe!