Stare powiedzenie mówi, że „tonący brzytwy się chwyta”, ale zasłyszane niegdyś określenie, że „brzydko się chwyta” uważam za trafniejsze. Gdy człowiek tonie i usuwa mu się grunt spod nóg, a zwłaszcza grunt oparty na forsie, jest w stanie zrobić każdą podłość. Dziś przeczytałam wywiad z dziennikarzem Cezarym Łazarewiczem, którego artykuł o tym, jak pewna spółka wzięła pieniądze od klienta, któremu zależało, aby nie zmieniać ustawy o recyklingu akumulatorów, bo to nie leżało w jego interesie, ukazał się w poniedziałkowym Tygodniku Powszechnym. Nie chce zajmować się meritum tego artykułu. Interesują mnie przeżycia dziennikarza, który wpada na trop jakiejś afery i z tego powodu ma kłopoty w życiu osobistym. Otóż w wywiadzie udzielonemu Onetowi Cezary Łazarewicz mówi: „Zdradzę, że pierwszy raz zdarzyło mi się, że zanim napisałam tekst, bohaterowie artykułu pozwali mnie z art. 212 kodeksu karnego (przestępstwo zniesławienia – red.). W związku z pytaniem dotyczącym działalności MDI, zadanym jednemu z rzeczników prasowych….”.
Domyślam się, co może przeżywać Cezary Łazarewicz. Kilka lat temu do pewnego programu śledczego na antenie TVP zrobiłam materiał o pewnym byłym wiceprezydencie pewnego miasteczka w Wielkopolsce. Ów pan zanim został wiceprezydentem miał drukarnię. Obejmując urząd wiceprezydenta obiecywał, że nie będą zamówienia z miasta przechodziły przez jego firmę. Słowa dotrzymał, bo… firmę przepisał na matkę. A że zamówienia do tejże drukarni szły…. Zrobiłam o tym reportaż. Tuż przed emisją wezwano mnie na dywanik do pokoju jednego z dyrektorów TVP. Otrzymał on cynk, że ja, jako mieszkanka tego małego miasteczka, w którym w swoim czasie wiceprezydentem był „mój bohater” ryję pod nim, bo mam w tym jakiś interes. Dość szybko udowodniłam, żem po pierwsze z dziada pradziada Warszawianka, a nie Wielkopolanka. A potem, że interesu w tym nie mam. Ot… przypadkiem na to trafiłam. Próby blokady emisji materiału przez „mojego bohatera” trwały blisko dwa tygodnie. Wreszcie cenzorsko okrojony reportaż ujrzał światło dzienne. Pan nic nie mógł zrobić ani mnie ani nikomu, ale wcześniej nasłuchałam się gróźb, że stracę pracę i tak dalej. Pan w rozmowach z prominentnymi kolegami z partii, której był członkiem twierdził, że za próbami zniszczenia go i zdyskredytowania w oczach całej Polski stoją pobudki osobiste. Cóż… tylko poniekąd. Jak bowiem dokładnie trafiłam na sprawę? Jeden z moich szefów twierdził, że Polska, jak długa i szeroka, usiana jest korupcją, nieuczciwością i matactwami. Nie wierzyłam mu. A on na to powiedział magiczne zdanie:
– To stań Piekara przed mapą Polski, zamknij oczy i na ślepo wskaż palcem jakieś miejsce. Zobacz potem, jak nazywa się miejscowość pod twoim palcem i popytaj jej mieszkańców, co się u nich w miasteczku dzieje. Ręczę, że niejedno usłyszysz.
I tak pewnego pięknego dnia stanęłam przed mapą Polski, zakryłam oczy a mój palec wskazał pewną miejscowość w Wielkopolsce. Zajrzałam zaraz na forum internetowe tegoż miasteczka. Tam rzuciła mi się w oczy… sprawa byłego wiceprezydenta i prywatnej drukarni, do której szły milionowe zamówienia z miasta. Potem w miarę dokumentowania sprawy dowiedziałam się, że szczególnie wszystkich zbulwersowało wydrukowanie tam albumu o tymże mieście, którego to albumu autorem był wiceprezydent. On również wykonał wszystkie fotografie, które w albumie się znalazły. Ileż razy wziął więc za to pieniądze? Pan miał na nazwisko tak, jak… Eksio (jedno z popularniejszych w Polsce). Byłam już rozwiedziona, ale jeszcze ze względu na syna w dokumentach miałam nazwisko dwuczłonowe. W redakcji pracował ze mną kolega o takim samym nazwisku. Uznaliśmy wszyscy, że to dość zabawny zbieg okoliczności. Redakcja pełna takich „Iksińskich” zrobi materiał o jednym z nich. Tak się zaczęło. Była to, więc pobudka osobista, ale tak naprawdę tylko poniekąd, bo w tym przypadku moją pobudkę osobistą powinno się jednak potraktować z bardzo dużym przymrużeniem oka. Eksio, gdy opowiadałam mu, że realizuję taki temat – być może o jego dalekim kuzynie – bardzo się śmiał. „Nas jest w Polsce ponad 25 tysięcy” – powiedział. I miał rację.
Jednak to, co mnie wtedy spotkało, a także to, co spotyka teraz Cezarego Łazarewicza za to tylko, że jako dziennikarz coś opublikował, jest niczym w porównaniu z tym, co spotkało (i nadal trwa) polonijnego dziennikarza Iwo Widłaka.
Oto kilka lat temu, kiedy Ivo Widłak osiadł w Ameryce opisał tzw. „Konsulgate”, czyli aferę dotyczącą różnych nieprawidłowości w polskim konsulacie w Chicago. Jednym z bohaterów jego artykułu był pewien polonijny prawnik. O aferze „Konsulgate” napisały potem nawet polskie media. Widłaka, jako tego, który pierwszy ruszył temat, dość szybko spotkały nieprzyjemności. Są to jednak nieprzyjemności takie, których skutki odczuwa do dziś. Waży się bowiem jego los. Być może w grudniu decyzją amerykańskiego urzędu imigracyjnego zostanie wydalony ze Stanów Zjednoczonych. Dlaczego? Otóż w urzędzie imigracyjnym, w którym jego żona, (z którą są od 11 lat małżeństwem sic!) złożyła jeszcze w 2004 roku podanie o przyznanie mężowi zielonej karty na dzień przed zaplanowanym tzw. interwiew (nota bene drugim) pojawił się donos na Widłaka. Donos dotykający intymnych sfer życia dziennikarza. Jego autor napisał m.in., że polonijny dziennikarz Ivo Widłak jest gejem, a jego małżeństwo jest przykrywką. A teraz szczegóły. Sam Widłak mówi o sobie: „Nie przyleciałem do USA w celach zarobkowych. Chciałem odbyć kilkumiesięczny staż u boku Oprah Winfrey i wrócić do Polski by wcielić praktyki i doświadczenia wyniesione z pracy u boku najbardziej wpływowej osoby w świecie mediów. Ale jak to zazwyczaj bywa, życie płata nam różne figle i tak też było w moim przypadku. Zamiast pracy przy „The Oprah Winfrey Show” spotkałem miłość mojego życia – kobietę, która skradła moje serce i zawróciła mi w głowie – Lale, którą poślubiłem dokładnie 17 września 2002 roku.” To właśnie żona IVo – Laura Zabedra w 2004 roku złożyła podanie do Imigration o przyznanie mężowi zielonej karty. Przyszli na pierwszy wywiad i urzędniczka zapowiedziała, że wszystko jest ok, a karta przyjdzie pocztą. Do dziś tak się nie stało, bo w międzyczasie kilkakrotnie urzędnicy gubili ich dokumenty. Gdy w 2009 roku Widłak opublikował artykuł o „Konsulgate” z urzędu imigracyjnego przyszło pismo, że rozpoczął się jego proces deportacyjny. Ivo domyślał się, że był na niego donos, bo gdy wraz żoną przyszli do Imigration na drugie tzw. interwiew (wielokrotnie gubione dokumenty wreszcie znów zgromadzono) zostali rozdzieleni. Żonę maglowano prawie godzinę zarzucając jej terroryzm. Z nim rozmawiano krócej. Jak sam wspomina: „Oficer bez jakichkolwiek ceregieli skierował do mnie następujące słowa: >>Mam specjalne pozwolenie by zadać ci to pytanie. Bardzo prominentny członek polskiej społeczności w Chicago poinformował nas, że jesteś homoseksualistą.<< Kiedy usłyszałem to pytanie wiedziałem już wtedy, że moimi tekstami dziennikarskimi, pisaniem prawdy i chęcią zmiany skostniałej polonijnej rzeczywistości narobiłem sobie problemów. Uświadomiłem sobie, że bohaterowie moich artykułów chcą zadbać o to, bym o nich nigdy więcej nie napisał poprzez właśnie pozbycie się mnie z tego kraju. Mogę się tylko domyślać, który z moich bohaterów czy bohaterowie byli nadgorliwi i donieśli kłamliwe informacje. Jestem niebywale zawiedziony a moje zdenerwowanie nie ma granic. Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego za moją nieskazitelną rzetelność dziennikarską jestem w tej chwili nękany i stałem się wręcz ofiarą sadyzmu ze strony amerykańskiego rządu. Jestem zdewastowany faktem, że za bycie dziennikarzem i traktowaniem zawodu dziennikarza, jako powołanie a nie tylko zawód jestem karany. Dziennikarstwo to jest dla mnie misja. Misja, by informować odbiorcę, czy to czytelnika, słuchacza czy też widza o tym, co się dzieje w około. Przekazywać prawdę. Jak mi zostało niejednokrotnie powiedziane, jestem pierwszym i jedynym dziennikarzem polonijnym, który opisywał sprawy, o których nikt inny by nawet nie szepnął. Jak usłyszałem z wielu ust, można mnie nie lubić czy też nienawidzić, ale nie można mi odebrać tego, że jestem na tyle dobrym i bezczelnym dziennikarzem, by mówić prawdę i mówić tę prawdę wszem i wobec bez względu na konsekwencje. Niestety teraz muszę zmierzać się z tymi konsekwencjami. A to, że jestem biseksualistą i taką też orientację ma moja żona i nam absolutnie nie przeszkadza to w naszym życiu małżeńskim. Nasze małżeństwo zostało „skonsumowane”, a tego właśnie wymaga Urząd Imigracyjny.”. Widłak też zaznaczył, że nie on był wnioskodawcą o zmianę statusu imigracyjnego, tylko jego żona. Nigdy nigdzie nie oświadczał publicznie, jaka jest jego orientacja seksualna, ponieważ to jest tylko i wyłącznie jego sprawa, co robi i z kim robi, jeżeli cokolwiek robi w swojej sypialni. Dodał też: „Prawdą jest, że miałem świadomość, że ludzie mówią, że jestem gejem, ale prawdą jest również to, że jestem osobą na świeczniku od dwudziestu z karkiem lat i już bardzo dawno przestałem się przejmować, komentować czy też dementować to, co ludzie mówią, czy mają do powiedzenia na mój temat. Jeżeli ludzie chcą twierdzić, że jestem gejem, to mogą to robić na tej samej zasadzie jak twierdzić, że mam garbate dzieci i tego też nie będę komentował.”
Przez trzy lata Widłak nie miał dowodów, że osoba, którą podejrzewa o donos jest tą, która na niego doniosła. Przełom nastąpił w tym roku, kiedy urzędniczka z Imigration niechcący chyba skopiowała mu na płytę CD całą zawartość jego grubej teczki dokumentów, jakie zgromadził urząd imigracyjny na jego temat. Wśród owych dokumentów był także… donos. Jego autor na swoje nieszczęście nie tylko się podpisał, ale napisał go na firmowym papierze swojej polonijnej kancelarii prawniczej. Treść donosu w tłumaczeniu brzmi:
Szanowne Panie Inspektorki Woodson i Zamora:
Zgodnie z moim obowiązkiem zgłaszania ewentualnych oszustw dopuszczanych na Urząd do spraw Immigracji i Obywatelstwa Stanów Zjednoczonych, zostałem poinformowany przez bardzo ważną osobę w środowisku polonijnym, iż osoba ta została poinformowana przez kilka źródeł, że wyżej wymieniony wnioskodawca o zmianę statusu imigracyjnego, który ma zostać przepytany w związku z tą sprawą w lub okolicach dnia 17 grudnia 2009 roku nie jest w prawdziwym związku małżeńskim.
Źródła informatora oświadczyły, że wyżej wymieniony wszedł w związek małżeński wyłącznie w celu uzyskania stałego pobytu. Źródła informatora twierdzą, że wnioskodawca przyznał się publicznie w różnych źródłach, że jest gejem (zobacz: www.wirtualnemedia.pl). Jego rzekomy pracodawca przygotował kilka fałszywych oświadczeń mających na celu wesprzeć prawdziwość tego fikcyjnego małżeństwa przed Urzędem ds. Imigracji i Obywatelstwa.
Biorąc pod uwagę skandaliczny charakter tego potencjalnego faktu, w którym wnioskodawca i jego pracodawca przygotowali te fakty by upokorzyć Urząd ds. Imigracji i Obywatelstwa przed środowiskiem polonijnym, wierzę że moim obowiązkiem jest poinformować Urząd o wyżej wymienionych informacjach, tak aby Urząd mógł przeprowadzić gruntowne dochodzenie i podjąć odpowiednie działania w tej sprawie.
Z wyrazami szacunku,
Christopher Kurczaba
I tak od 2009 roku sprawa się ciągnie. Pisały o niej nie tylko media polonijne, ale też polskie, amerykańskie, włoskie, holenderskie itd. Tymczasem grudzień zbliża się wielkimi krokami, a tym samym wielkimi krokami zbliża się dzień, kiedy sąd Stanów Zjednoczonych podejmie decyzję, co z Widłakiem. On sam zamieścił w sieci pełen ostrych słów pod adresem donosiciela komentarz, w którym określił go słowami: „szuja”, „kapuś” itd. Zaznaczając przy tym, że „Zawsze byłem i jestem szczery. Szczery do bólu. Szczerze zatem: nie targa mną żądza zemsty. Na to już nie mam czasu ani energii. Nie kieruje mną wypełnienie sprawiedliwości według biblijnego „Oko za oko. Ząb za ząb” – na to już za późno. Mojej sprawy, mającej na celu wydalenie mnie ze Stanów Zjednoczonych, już nikt nie wymaże z historii. Pogodziłem się z tym, że nikt nie naprawi moich starganych do granic możliwości nerwów. Nigdy już nie odeśpię tych setek nieprzespanych nocy spędzonych w strachu przed tym, że do moich drzwi zapukają oficerowie jednej z agencji federalnych.”
Zaleźli się tacy, którzy poznawszy historię i ujrzawszy dokument postanowili poprosić o komentarz donosiciela. Jeden z dziennikarzy polonijnych – Piotr Chrapkowski – zadzwonił do polonijnego prawnika podpisanego pod donosem.
„…czy Pan rzeczywiście napisał to pismo do Urzędu Imigracyjnego?
Nie będę komentował tego, bo nie chcę, żeby był nagłośniony. I to tyle.
Czyli to, co on (Widłak – przyp. MKP) napisał jest prawdą?
Ja tego nie mówiłem. Mówiłem, że w ogóle nie komentuję jego, jego tematu i te całej sprawy.”
Donosiciel zapomniał jednak o tym, że istnieje dokument. Mało tego! Teraz, gdy trafił w ręce osoby, której dotyczy, został nawet opublikowany w sieci i każdy może go przeczytać. A tam, czarno na białym jest nie tylko treść, (jak wyżej), ale także podpis donosiciela, a przede wszystkim jego imię i nazwisko oraz adres prawniczej kancelarii.
Nie ma dla mnie znaczenia, czy Widłak jest gejem czy nim nie jest. Ani nawet to, czy jest czy nie jest, jak sam twierdzi, biseksualny. Są pewne fakty, a zwłaszcza jeden. Jego małżeństwo trwa 11 lat! Gdy porównamy to na przykład z małżeństwami niektórych polskich aktorów, którym nigdy nie zarzucono homoseksualizmu, a których małżeństwa skończyły się po sześciu lub jedenastu miesiącach!!!, tu zaś mamy coś, co trwa lat 11, to ośmielam się twierdzić, że jeśli jest to fikcja, to fikcja bijąca chyba rekord, który należy wpisać do księgi Guinnessa! Moje małżeństwo z Eksiem (na pewno skonsumowane, bo przecież jest dowód w postaci progenitury, która żyje i ma się dobrze) nawet połowy tego czasu nie trwało!
I teraz wrócę do początku. Staram się zrozumieć zarówno byłego wiceprezydenta wielkopolskiego miasteczka, który próbował wszelkimi metodami od próśb do gróźb zablokować mój reportaż o sobie i drukarni. Staram się również zrozumieć panów, którzy pozywają Cezarego Łazarewicza do sądu o zniesławienie jeszcze przed publikacją artykułu. Wszyscy robili to i robią oficjalnie pod własnymi nazwiskami. A nawet, jak gdzieś donoszą, to nie grzebią nikomu pod kołdrą. Nie jestem jednak w stanie zrozumieć Polaka, który uprzejmie donosi na drugiego Polaka do urzędu obcego kraju, a potem, choć donos widać czarno na białym, się tego wypiera. Zwłaszcza, gdy donoszącym Polakiem jest prawnik, który w ten sposób zresztą ewidentnie mści się za opisanie, jak zachowywał się nie do końca zgodnie z prawem i zasadami etyki, zwłaszcza zawodowej w sprawie, którą żyło w swoim czasie całe Chicago, a którą nazwano „Konsulgate”. Mści się, bo podobno ma coraz mniej klientów. Tonący naprawdę brzydko się chwyta. Rzecz brzydka to coś gorszego niż brzytwa. Rana zadana brzytwą może się zagoić. Tymczasem są na świecie takie brudy, których żaden proszek nie spierze. „Nic tak nie plami honoru kobiety, jak atrament” – pisał Michał Bałucki w jednej ze swoich sztuk. W jego dramacie rzecz dotyczyła mężatki, która pisała miłosne listy do kochanka. Druga radziła jej, by tego zaniechała, bo takie listy zawsze mogą być dowodami w sprawach o niewierność ich autorek. Donos z podpisem i na firmowym papierze, w którym uprzejmie się donosi o tym, jaką kto ma orientacje seksualną (bez względu na to, czy taką ma czy nie ma) jest zawsze plamą na honorze donosiciela. Bo „wolnoć Tomku w swoim domku”, a przede wszystkim pod swoją kołdrą! Zwłaszcza w XXI wieku!
Dla Widłaka, który od 12 lat żyje w USA deportacja to zmiana całego życia. Oczywiście wraz z żoną rozważają taką możliwość jak opuszczenie Stanów Zjednoczonych. Ale czym innym opuszczać je, bo samemu podjęło się taką decyzję, a czym innym z powodu deportacji. Deportacji, która jeśli nastąpi, to nie dlatego, że Widłak coś zrobił Stanom Zjednoczonym, ale dlatego, że w swoim czasie, jako dziennikarz wyciągnął brudy, które inni przez lata zamiatali pod dywan. Życie dziennikarza bywa czasem naprawdę straszne. A moment, w którym swoim piórem czy kamerą dotknie jakiegoś bagna, potrafi jego życie zamienić w piekło. I to tu na ziemi. Bo to tu człowiek człowiekowi, a przede wszystkim Polak Polakowi wilkiem.
PS Gdy w 2000 roku pojechałam do Stanów Zjednoczonych, to w kilka godzin po wylądowaniu w Nowym Jorku spotkałam się z tym, jakim bagnem jest środowisko polonijne. Oto znajomy odebrał list od przedstawicieli pewnej polskiej szkoły skupionej wokół pewnej parafii. W owym liście była mowa o dementowaniu oskarżenia autorów listu rzucanych przez miejscowego proboszcza. Nadawcy byli oskarżani przez niego o kradzież lodówki i globusa z plebanii kościoła. Szczegółów dziś już nie pamiętam, tylko obraz bagna, jaki wyzierał z listu. Bagna, w którym można utonąć w pięć minut. Zwłaszcza, gdy się jest dziennikarzem i dotknie się go swoim piórem. Gdy dwa dni później, niepomna listu, bo chyba wtedy jeszcze potraktowałam go jak dowcip, zawitałam do owej szkoły, by zrobić dla jednej z polskich gazet artykuł o dzieciach uczących się na obczyźnie polskiego, zostałam z miejsca oskarżona o rzeczy, które przenigdy nie przyszłyby mi do głowy.