Gdy w latach 60-tych Stanisław Bareja rozpoczynał reżyserowanie sowich kultowych komedii (przypomnę tylko, że debiutował kryminałem o tytule „Dotknięcie nocy”) Kazimierz Kutz użył określenia „bareizm”, jako synonimu kiczu. Wtedy uważano (nie tylko Kazimierz Kutz tak twierdził), że to, co robi Stanisław Bareja to są kiczowate i głupie komedie. Z czasem stały się filmami kultowymi. To na nich mój syn poznawał absurdy życia w PRL. Dziś termin „bareizm” odnosi się do absurdalnych wypowiedzi, haseł, napisów, obwieszczeń itd. W sieci istnieje nawet strona z „bareizmami”, na którą użytkownicy przesyłają różne absurdy polskiej rzeczywistości. Zaglądam tam często. Nie jestem jednak użytkownikiem. Nie przesyłam tam żadnych obrazków, choć… może powinnam? Kilka tygodni temu HBO nadawało film „Przygody Tomka Sawyera”. Zerknęłam jednym okiem. Chcąc sprawdzić rok produkcji i reżysera ekranizacji kultowej powieści Marka Twaina nacisnęłam specjalny przycisk na dekoderze i wyczytałam, że jest to… „thriller”. Przyznam, że przeżyłam szok. Owszem historia z Indianinem Joe w jaskini zawsze mnie przerażała, ale definicja „thrillera” (polska nazwa „dreszczowiec”) jest jednak trochę inna. Fotkę jednak cyknęłam do domowego archiwum absurdów.
Gdy wczoraj czekałam na pierwszy odcinek serialu „Nasze matki, nasi ojcowie”, sprawdzając, o której dokładnie się zaczyna, znów nacisnęłam stosowny przycisk na dekoderze. Cóż wyczytałam? Że to… „komedia”! Najpierw mnie zatkało. Potem znów pobiegłam po aparat fotograficzny, by ów napis „komedia” uwiecznić.
Od razu zadałam sobie pytanie: Jeśli to komedia, to o co my – Polacy kruszymy kopie? Po obejrzeniu pierwszego odcinka muszę jednak po raz kolejny stwierdzić, że jeśli to jest komedia (napis do końca filmu się nie zmienił) niemieckie poczucie humoru niespecjalnie mi odpowiada, bo nie zaśmiałam się ani razu. A może to wszystko to jednak „bareizm”? A może zwykły idiotyzm?