Przez ostatnie kilka lat nie nosiłam zegarka. Powód? Ulubiony zegarek z dzieciństwa uprałam wraz ze szlafrokiem. Głupio było mi nieść go do naprawy. Kto dziś nosi przedpotopową „Slavę” bez sekundnika? Na dodatek o kwadratowym cyferblacie, na którym widnieje jeżyk niosący jabłuszko. Próbowałam nosić zegarki elektroniczne, ale… wszystko było dobrze do pierwszego „zdechnięcia” baterii. Potem tygodniami nie mogłam dojść do zegarmistrza po nową baterię. Ktoś litował się nade mną, dawał nowy zegarek i… tak aż do kolejnego wyczerpania się baterii. Dość długo nosiłam zegarek z dwoma cyferblatami, a co za tym idzie bateriami, ale i on w końcu padł obustronnie i nie doczekał się wymiany zasilania. Ostatnio zrobiłam generalne porządki w sypialni. Ich „generalność” polegała między innymi na uporządkowaniu szkatułek z biżuterią. W jednej z nich zamrugał do mnie z kwadratowego cyferblatu zapomniany jeżyk z jabłuszkiem. No i pękłam. Zaniosłam zegarek do zegarmistrza, by wczoraj go odebrać. Koszt naprawy… 80 (słownie: osiemdziesiąt) złotych, ale jest roczna gwarancja. Pan zegarmistrz powiedział:
– Widać było, że został wyprany, bo tam prawie wszystko pordzewiało, ale dałem radę. Nawet nie wie pani, jaką mi pani przyjemność sprawiła. Jak ja dawno czegoś takiego nie naprawiałem! To super zegarek! I taki precyzyjny, choć bez sekundnika. I taki wygląd ma szlachetny!
Bezpośrednio od zegarmistrza pojechałam do centrum handlowego do New Yorkera po pewną niezbędną rzecz na zimę. Tam przy kasie wisiały różne drobiazgi do kupienia. Rzuciłam na nie okiem i ujrzałam zegarki elektroniczne o cyferblacie w kształcie serduszka. Koszt jednego niecałe 40 (słownie: czterdzieści) złotych. Spojrzałam na swoją świeżo wyremontowaną „Slavę” 17 kamieni „Made in USSR”, której naprawa wyniosła mnie dwa razy tyle i bardzo się tym faktem ubawiłam. Ale cóż… antyki zawsze kosztowały. I pomyśleć, że zegarek, który jeszcze w czasach tzw. głębokiej podstawówki i jeszcze głębszej komuny znalazłam na ulicy jako porzucone bezwartościowe badziewie nabrał dziś takiej antycznej patyny.
PS W domu, w szkatułce leży też przeszło stuletni złoty schaeffer po babci, ale niespecjalnie go lubię. Może dlatego, że nie ma jeżyka…