Życie kilkakrotnie weryfikowało moje znajomości, a nawet przyjaźnie. Ludzie wokół wykruszali się zarówno wtedy, gdy spotykały mnie tragedie jak i wtedy, gdy odnosiłam sukcesy. Gdy kilka lat temu zawaliło mi się życie osobiste dobrze zrozumiałam słowa mamy, która kiedyś powiedziała, że „ludzie do pocieszania znajdą się zawsze”. Znaleźli się. Wysłuchiwali skarg i żali i pocieszali, ale… nie wszyscy. Ci, na których najbardziej liczyłam nie mieli czasu. Zostali ci, po których nie spodziewałabym się aż tyle dobroci i zrozumienia.
Gdy odnosiłam sukcesy, jako pisarka zrozumiałam słowa mamy, że „przyjaciół poznaje się nie w biedzie, ale wtedy, gdy zaczynamy odnosić sukces”. Nagle okazało się, że jestem zarozumiała, bo na promocji, na którą przyszło ponad sto osób komuś tam się nie odkłoniłam, czy odkłoniłam za słabo. Jakby nikt nie domyślił się, że dla mnie to też ogromny stres. Okazywało się, że jestem też zarozumiała dlatego, że kogoś tam nie zawiadomiłam i nie zaprosiłam. Tymczasem mój notes telefoniczny w komórce liczy przeszło dwa tysiące numerów (tylko trzy osoby są w nim wpisane tylko z imienia lub Ksywki – syn, Eksio i Ulubiony), więc np. często zapominam zaprosić wszystkich na swoje imieniny. Nagle też okazywało się, że jestem głupia, bo byle debil jest w stanie napisać książkę. Że w programach telewizyjnych robię beznadziejne miny, bo jestem tak poważna, że wyglądam jakbym była ponura. Jak nie byłam poważna tylko wesoła to słyszałam, że szczerzę się, jak głupi do sera. Oczywiście zdaniem wielu nie jestem prawdziwą przyjaciółką, bo nie chcę dać nikomu swojej książki. Cóż… z rozdawnictwem skończyłam, gdy matka pewnego znajomego najpierw książkę chciała, a potem powiedziała, że nie przeczyta, bo to dla młodzieży, a to już nie ona, ale postawi sobie na półce i będzie pokazywać znajomym. Uważam, że w momencie, w którym otrzymuję dwadzieścia egzemplarzy autorskich, a każdy następny muszę kupić to rozdawnictwo doprowadziłoby mnie do finansowej ruiny!!! Daję książki tylko najbliższym. Przyjaciele sami sobie kupią, bo wiedzą, że to wspieranie mnie. Ci, którzy się obrazili, bo nie popadam w nędzę, by dać im coś czego nawet nie przeczytają – odeszli, jak wielu innych, z którymi na jakimś etapie życia drogi się rozeszły.
Piszę o tym wszystkim, bo ostatnio rozeszły się moje drogi z kimś, z kim od piętnastego roku życia myślałam, że się przyjaźnię. Boli. Choć wiem, że jak z każdym bólem, tak i z tym nauczę się żyć. O co poszło? Tak naprawdę o szczęście. Mój długoletni „przyjaciel” nie jest w stanie zaakceptować tego, co zdarzyło się w moim życiu, bo przecież miało się to już nigdy nie przytrafić. Czego nagle się dowiedziałam? Nie jestem inteligentna. Jestem tylko wyszczekaną dziennikarką. W życiu nie przeczytałam żadnej książki do końca. Całe życie go zanudzałam i zamęczałam. Kiedyś swoim nieszczęściem teraz szczęściem. I wreszcie ostatnie. Zawsze miał mnie w dupie. Nigdy nie byłam jego przyjaciółką. On jest bogaty, szlachcic, ma dwa mieszkania i nikt mu nie jest potrzebny. Zresztą tak naprawdę to mnie nie zna. I pomyśleć, że to powiedział ktoś, na kogo zawsze czekał prezent pod moją choinką. Ktoś, do kogo pierwsza dzwoniłam ze wszystkimi informacjami – złymi i dobrymi. Ktoś, kogo kiedyś prosiłam, by pozwolił mi umrzeć pierwszej, bo pochowałam całą rodzinę i nie chciałabym musieć iść za jego trumną.
Gdy poszłam do pierwszej klasy liceum los posadził nas w jednej ławce na francuskim. Tak zostało na długie lata. Mimo że po pierwszej klasie zmieniłam szkołę. Przyjaźń przetrwała i tę zmianę. Potknęła się o… szczęście. Czy rzeczywiście? Weryfikacja znajomości i przyjaźni nigdy nie jest prosta. Zaczyna się analizowanie. Ja też teraz analizuję, czy to była przyjaźń czy nie? Wnioski? W moim przypadku straszne. Zastanawiam się czy lata samotności, śmierć najbliższych i niespełnione marzenie o rodzeństwie nie spowodowało u mnie urojeń. Czy nie wzięłam marzeń za prawdę. I chyba… tak. Najgorsze jest to, że rozczarowania dotyczące przyjaźni bolą bardziej niż zawody miłosne. Od ludzi, których kochamy, z którymi wchodzimy w związki przeważnie wiele wymagamy. Od przyjaciół chcemy tylko jednego: by byli. By byli z nami na dobre i na złe. To prośba z gatunku „tylko” czy „aż”?
Wiele dni myślałam, czy pisać o tym na blogu czy nie, bo to przecież takie osobiste, a ja… chcąc nie chcąc jestem osobą poniekąd, jak to się mówi, „publiczną”. Zdecydowałam się jednak, że napiszę, bo dziwnie jakoś czuję, że w galopującym świecie takich historii jest więcej. Że nie jestem sama na rozdrożu przyjaźni, która została za zardzewiałym szlabanem złudzeń. I tak myślę. Koniec czegoś zawsze jest początkiem czegoś nowego. Oj moje życie w ciągu ostatnich miesięcy zmieniło się diametralnie. Inny jest mój dom. Inne moje serce. Wykruszyli się przyjaciele (nie tylko ten). Nawet fryzurę mam inną. Co jeszcze się zmieni?