Nie dalej jak wczoraj spotkałam się ze znajomą. (Córka pani, która u mnie sprząta). Poprosiła o pomoc w przywiezieniu ukochanego, który ugrzązł na wsi 50 kilometrów od Warszawy i nie ma stamtąd czym przyjechać, a tu w Warszawie czeka na niego lepiej płatna praca. („Nie sześć, ale dwanaście złotych za godzinę pani Małgosiu!”) Wsiadłyśmy we dwie w mój samochód i jedziemy. Pytam o ukochanego. Kto, co i jak… Co usłyszałam?
– Młodszy ode mnie sześć lat i nie podoba mi się, ale mam już trzydzieści dwa lata i już NIC lepszego nie znajdę.
Przyznam, że zaniemówiłam. Zatkało mnie nie tylko słowo „nic” w odniesieniu do człowieka, ale wielka wiara, że tylko związek z owym NIC może dać jej szczęście. Po drodze wysłuchałam jeszcze opowieści o planowanym ślubie, weselu itd. Jakoś dojechałyśmy na miejsce gdzie stał przyszły mąż. Ukochany znajomej mi się nie spodobał i ja akurat wolałabym do końca życia być sama niż z kimś takim (nie chodzi o wygląd, ale o pewne ograniczenie umysłowe, które ów „Adonis” zdradził i to dość szybko), ale… ja to ja. Narzeczony okazał się zresztą niezbyt dobrze wychowany. Jego ciężką torbę z bagażnika wyjmowała ukochana, a on w tym czasie rozmawiał przez telefon odwrócony do nas tyłem, jakby chciał nie widzieć, że trzeba pomóc.
Miałam po tym wszystkim głowę najeżoną refleksjami. Czemu czasami niektóre kobiety uważają, że ich szczęście zależy od tego, czy są przy nich portki i wolą, by były byle jakie, ale były? Podzieliłam się myślami z kilkoma przyjaciółkami. Każda opowiedziała mi historię jakiejś znajomej, którą mąż poniewierał, a ona mimo tego nie chciała od niego odejść, bo bała się (lub nadal się boi) być sama. Jestem pewna, że układanie sobie życia z byle kim, aby tylko ktoś był to zły pomysł. I wiem co piszę. Gdy dawno temu poumierali mi rodzice, sama poniekąd to zrobiłam. Zapłaciłam za to najwyższą cenę. I dobrze, że w miarę szybko odkryłam, że szczęście nosimy w sobie i najpierw w sobie trzeba je znaleźć.
PS. I jeszcze taki cytat z wysłuchanej wczoraj obszernej opowieści o ukochanym: „On też jest brzydki”. A ja myślałam, że jak kogoś kochamy to jest dla nas najpiękniejszy na świecie. No… chyba, że wychodzimy za mąż z rozsądku. Ale ponoć to skończyło się jeszcze w XIX wieku. Czy może ja się mylę?