Każdy pisarz ma swoje metody pracy. Jedni piszą ręcznie i przepisują (A tak! Znam takich!). Inni robią to od razu na komputerze, a potem rzeźbią w tym godzinami. Ja najpierw wymyślam całość, która podczas pisania oczywiście sama się modyfikuje, bo bohaterowie lubią żyć własnym życiem i rządzić pisarzem, a co za tym idzie jego powieścią, ale ogólny zarys książki pozostaje taki, jak wymyśliłam siadając do pisania. Piszę zawsze na komputerze, bo robię to bardzo szybko. Pewnie dlatego, ze klawiaturę poznałam w wieku lat czterech i od zawsze była moim ulubionym narzędziem pracy. Ręcznie nie tylko nie nadążyłabym za swoimi myślami, ale wydaje mi się też, że nie dałabym rady potem samej siebie odczytać.
Staram się od razu napisać cały rozdział, by nie uciekła mi myśl. Z tego powodu bywało, że siedziałam do piątej nad ranem, w łóżku z laptopem na kolanach i głowa opadała mi na klawiaturę. Raz nawet zasnęłam w trakcie pisania. Gdy potem się obudziłam nie mogłam odczytać ostatniego zdania, bo okazało się, że ze zmęczenia celowałam w klawisze obok i to, co się „samo napisało” nie było zdaniem złożonym z żadnych logicznych wyrazów. Zdaniem jednak było bezsprzecznie, bo nawet miało dwa przecinki.
W każdym razie przy pracy nad książką to, co napisałam drukuję rozdziałami i w tym wydruku rzeźbię. Bywa, że miesiącami. Oczywiście nigdy nie jestem zadowolona. Zawsze wydaje mi się, że najlepsze to są te moje książki, które dopiero wymyśliłam. Niestety dziwnym trafem po napisaniu wydają mi się one zupełnie do dupy. Przyznam, że do dziś nie rozumiem fenomenu „Klasy pani Czajki”, ale cóż… może to i dobrze.
W każdym razie piszę rozdziałami i rozdziałami drukuję. Zanim jednak nacisnę klawisz drukuj robię sobie roboczy plik do wydruków. Każdy rozdział przerzucam do takiego zbiorczego pliku, w którym kartki są w układzie poziomym, a wlany na nich tekst jest w dwóch kolumnach. Dzięki temu, gdy kartkę A-4 składam na pół do formatu A-5 i spinam jak skoroszyt – całość ma formę książki i jest wygodna do czytania. Lubię czytać w wannie. Tam też chętnie nanoszę poprawki, oczywiście ołówkiem, bo to obok pióra wiecznego mój ulubiony przedmiot do pisania. Kiedy spięte kartki wypływają ze skoroszytu niosę je do oprawy. Najwygodniejsze jest dla mnie bindowanie, czyli taka plastikowa oprawa kołowa. Kiedy dwa dni temu skończyłam pisać „LO-terię” zaniosłam resztę „manuskryptu” do zbindowania. Zbindowane miałam już dwa „tomy” pisaniny. Ponieważ z przyczyn osobisto-zawodowych „LO-terię” pisałam niezwykle długo, więc ta końcówka do zbindowania była poplamiona, pomięta, a nawet zalana wodą z kąpieli. W punkcie, w którym od dawna wykonuję takie usługi powiedziano mi, że tego mi nie zbindują, bo to jest pomięte! Ja na to, ze nie wydrukuję im od nowa, bo mi chodzi o bindowanie tego, bo tu są ręczne notatki i to mi jest potrzebne do pracy i domagam się bindowania. Dyskusja trwała długo. Pan biegał z moim „manuskryptem” gdzieś na zaplecze, a po chwili wracał i kręcił głową podając nowe fakty, które miały mnie odwieźć od zamiaru zbindowania. Na przykład po raz kolejny mówił, że to, co dałam do zbindowania jest pogięte, więc bindowanie jest niemal niewykonalne. I pokazywał leżące na blacie strony wydruków przeznaczonych do zbindowania i jego zdaniem tej czynności godnych. Ja mu na to mówiłam, że wiem, że to moje jest pogięte, ale to mi jest potrzebne do pracy, bo tu są notatki. Przerzuciłam przy tym strony „manuskryptu” pokazując mu kartki upstrzone moimi bazgrołami i to zarówno ołówkowymi, jak i atramentowymi. No i tak gawędziliśmy sobie z panem w zakładzie, przy czym każde z nas miało inny cel. Ja bindowanie, a pan zmuszenie mnie do przyniesienia do zbindowania czegoś, co jest świeżo wyjęte z drukarki. Wreszcie stanęło na moim, ale… pan powiedział, że w związku z tym, że zamówienie jest trudne – zakład życzy sobie podwójną cenę za usługę. Przystałam na to, choć niezbyt ochoczo. W rezultacie za bindowanie trzeciego tomu „manuskryptu” zapłaciłam 24 złote.
I tak sobie myślę, że nie wiem gdzie to jest powiedziane, że do oprawy introligatorskiej nosi się tylko rzeczy świeżo wyjęte z drukarki. Jednego jestem pewna: moje wypociny były czytane przed oprawieniem – nie tylko przeze mnie. Czy to, co tak z dumą oprawiał ten pan i takie nowiutkie leżało u niego na blacie będzie przeczytane po oprawieniu? Pewnie nigdy się nie dowiem. Ale ja bym nie czytała. Same wykresy i ramki? Brr!
(A tak w ogóle to leżące u niego na blacie wydruki były dokumentacja mostu. Na pewno więc czymś ważniejszym niż jakakolwiek powieść. Literatura w ogóle nie jest ludziom do niczego potrzebna. Do takich wniosków dochodzę dość często.)