Jest kilka rzeczy, które mnie drażnią i sprawiają, że staję się złośliwa. Jedną z nich są nachalne reklamy. Telewizyjne już przemilczę, choć ostatnia „mamo ja chcę kupę u Tomka” jest jakimś szczytem szczytów. Ja tam temu szczeniakowi złośliwie odpowiadam: „Wal w gacie Kiler!”.
Nie cierpię, gdy wydzwaniają do mnie agenci finansowi, ubezpieczeniowi itd. i proponują spotkania, by mi doradzić. Denerwuje mnie to, nawet nie dlatego, że nie bardzo jest w czym mi doradzać, bo cierpię na chroniczny brak pieniędzy, ale chodzi o to wciskanie czegoś bez pytania. Kojarzy mi się to z domokrążcą. Tyle tylko, że teraz krąży on telefoniczne i… emaliowo, bo do tego wciskania się przez telefon dochodzi jeszcze wciskanie się przez email, a wszystko zgodnie z jakąś tam ustawą i teraz ja „pozwalam sobie przesłać zapytanie o zgodę na przesłanie naszej oferty”. Beee…
Kurczę! Jak będę chciała coś zrobić z wielkimi pieniędzmi (jak je będę mieć) to sobie poradzę! Jak będę chciała viagrę dla swojego faceta, to też znajdę ją bez problemu! Ta wciskająca się reklama jest wszędzie. W kinie, choć płacimy słono za film dostajemy jeszcze nie tylko zajawki innych, co jest akurat fajne, ale też znów oglądamy margaryny, kawy, perfumy itd. To samo jest na wielu (na szczęście nie wszystkich) płytach DVD. Zapłaciłam za nie kupę forsy, ale oto przed emisją filmu, muszę jeszcze obejrzeć reklamy!
Reklamy wciskają mi się też do rąk. W postaci ulotki z kursami językowymi, wkładanej mi w dłoń na ulicy czy wsadzanej za szybę samochodu na parkingu. Te drugie zwłaszcza mnie denerwują, bo mam kupę śmieci w samochodzie. Przeważnie zresztą dotyczą burdeli, do których nic nie mam. Uważam, że to tak, jak z pornografia, ktoś chce – korzysta. Ktoś nie chce – nie korzysta. Ja nie korzystam i nie wiem, czy korzysta ktokolwiek z moich znajomych. Dlatego wołałabym, by ludzie nie marnowali papieru na coś, co większość ludzi i tak wyrzuca do śmieci. Za szybę wciskane są też ulotki wyborcze. Kiedyś przez jednego polityka startującego w wyborach samorządowych mało nie spowodowałam wypadku. Ulotki za wycieraczką nie zauważyłam, wycieraczki włączyłam, bo padało i nagle na przedniej szybie pojawiła się wielka gęba! Az wrzasnęłam i gwałtownie zahamowałam, bo polityczne ryło dość sporych rozmiarów miałam tuż przed nosem. Są też inne metody wciskania reklam. Te wkurzają najbardziej. Gdy ktoś, kto się czymś zajmuje mówi o tym bez przerwy i w momentach nieodpowiednich namawia do swojego produktu! Ileż razy na imieninach czy urodzinach znajomych ktoś mnie namawiał na AVON, ORIFLAME, ALVEO, AMWAY, odkurzacz RAINBOW itd. Dlaczego ja nikomu nie wciskam swoich książek? Czemu ja na imprezach nie mówię:
– Musisz przeczytać „Tropicieli”!
A inni? Nie mają z tym problemów. Wczoraj poszłam służbowo na biznesowe spotkanie do pewnej organizacji skupiającej przedsiębiorców. Miałam pstryknąć zdjęcie i sporządzić do gazety notkę. Spotkanie rozpoczęło się z półgodzinnym poślizgiem. W trakcie oczekiwania dosiadła się do mnie pewna pani i bez pytania wcisnęła w rękę wizytówkę i reklamówkę kremów z morza martwego. Rozpoczęła wykład, że wspaniałe, ekologiczne i pozwalają zatrzymać młody wygląd! Doprowadziła mnie tym trajkotaniem niemal do szału, bo ja sobie spokojnie piłam kawę i czytałam pismo, a ta mi przerwała. Ja jej też więc przerwałam ten wywód, spojrzałam tak, że powinna paść i być martwa jak to morze od tych cholernych kremów i spytałam, niczym kobieta pracująca z „40-latka”:
– Ile pani mi daje lat?
– Trzydzieści trzy – odparła pani, a ja szybko rzuciłam:
– No widzi pani, a mam dziesięć lat więcej i wszystko dzięki kremowi nivea za pięć złotych.
Kobieta zaniemówiła. Ona tu z luksusową ulotką na cztery strony, ona z wykładem o ekologii kremów z morza martwego, ona z opowieścią o odmładzających właściwościach luksusowych kremów, po które przyjeżdżają do niej ludzie z całej Polski (tak tak! Wymieniała wszystkie miejscowości, jakby odpowiadała z geografii!), a ja o zwykłym niveaku, który można kupić w każdym kiosku nawet na zabitej dechami wsi.
Wprawdzie wszystko, co tej pani powiedziałam było prawdą, bo podałam jej nie tylko swój prawdziwy wiek, ale naprawdę używam zwykłego nivea, ale nie o to chodzi. Gdybym wyglądała dziesięć lat starzej niż mam w dowodzie i nie używała nivea powiedziałabym, że smaruje gębę smalcem, a może w chwili skrajnej irytacji zamieniłabym ów smalec na końskie czy krowie łajno! Wszystko po to, by pani oddaliła się świńskim truchtem i to natychmiast!
Specjaliści od reklamy twierdzą, że dobra firma wydaje kupę forsy na reklamę, by pokazać, że mocno stoi na rynku. To stąd wszechobecne reklamy coca-coli, choć wszyscy ten produkt znają. Uważam jednak, że najlepsza reklama to ta szeptana. Ta podawana z ust do ust. Ta, w której ludzie sami przekazują sobie informacje, że coś warto kupić, przeczytać, obejrzeć. Nic nie zastąpi polecenia innego użytkownika. Nawet najlepsza czterostronicowa ulotka. A mnie nikt ze znajomych jeszcze nie polecał ani burdeli ani kremów z morza martwego, że o agentach finansowych czy ubezpieczeniowych nawet nie wspomnę.
To wciskanie reklam przypomina mi stary kawał o tym, jak koleś pojechał do Moskwy i pisał pamiętnik.
Poniedziałek – otwieram gazetę – Lenin.
Wtorek – włączam radio – Lenin.
Środa – włączam telewizor – Lenin.
Czwartek – idę do uniwermagu, a tam zdjęcie Lenina.
Piątek – idę do opery, a tam… portret Lenina.
Sobota – idę do kina, a tam film o Leninie.
Niedziela – boję się otworzyć lodówkę.
Ja też często łapie się na tym, że boję się zajrzeć do lodówki, bo nawet jeśli nie będzie tam agenta to na pewno jest jakaś reklama.
Author: Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...