W wakacje umawiałam się z pewną warszawską biblioteką na spotkanie autorskie. Dogadany był nawet termin. Ostatnio otrzymałam telefon, czy nie obrażę się, że spotkanie odbędzie się w tym samym terminie, ale w innej bibliotece. Po prostu jest kłopot z czytelnikami. Tej bibliotece nie udało się zgromadzić chętnej młodzieży, a tamta da sobie z tym radę. Ależ… Czemu miałabym się obrazić? Nie obraziłabym się nawet, gdyby spotkanie odwołano, bo nikt nie chciałby na nie przyjść. Przecież wiem, jak jest w Warszawie. Zupełnie inaczej niż na tzw. prowincji, czyli poza stolicą. W moim rodzinnym mieście nie wiem, z jakim pisarzem musiałoby być spotkanie, by było dla czytelników atrakcją. Na pewno nie ze mną i nie mam, co do tego nie tylko złudzeń, ale nawet takich ambicji. Nikt nie jest prorokiem we własnym domu, a w swoim mieście i to tak wielkim jak Warszawa to doprawdy trudno tym prorokiem być. Mają z tym trudności Ci naprawdę wielcy. Na żadnym spotkaniu w Domu Literatury (a byłam i bywam na wielu i są to spotkania z naprawdę wybitnymi mistrzami pióra) nie zauważyłam tłumu, który zająłby wszystkie krzesła w sali. Inaczej jest na prowincji. Tam pisarz jest kimś. A własny pisarz jest niemal Bogiem. Uświadomiłam to sobie, gdy w maju pojechałam do Dzierżoniowa w odwiedziny i na zaproszenie chicagowskiego poety Adama Lizakowskiego. Jakieś dwa tygodnie wcześniej Adam otrzymał laur UNESCO. W rodzinnym Dzierżoniowie na każdym kroku go pozdrawiano. Czułam, że mieszkańcy są z niego dumni. I ja byłam dumna, że znam Adama.
Gdy jeżdżę na spotkania z czytelnikami daleko w Polskę – witają mnie tłumy. Dla mieszkającej tam młodzieży jest to jakaś atrakcja. W Warszawie codziennie dzieją się setki, a może i tysiące interesujących rzeczy, imprez, premier teatralnych, kinowych, wernisaży, happeningów, koncertów itd.. Dlatego naprawdę nie mam pretensji, że mało jest chętnych, by przyjść i posłuchać jak w jakiejś bibliotece opowiadam o swoich książkach.
Poza Warszawą jest inaczej. Gdy w maju gościłam w malutkiej szkole na obrzeżach Krakowa dla mnie upieczono ciastka, zaśpiewano piosenki, a nawet… dostałam swój portret. Czułam się trochę zażenowana, bo nie przywykłam, ale przecież ofiarodawcy nie mieli nic złego na myśli, a poza tym włożyli w spotkanie tak wiele serca, że trudno było tego nie docenić. Ale prowincja ma tez jeszcze jedno oblicze. Dość zabawne.
Kiedyś zostałam zaproszona do pewnej mazowieckiej miejscowości na spotkanie. Miało się rozpocząć o godzinie 10-tej i poproszono mnie, bym się broń boże nie spóźniła. Podkreślono to kilka razy, że jest to dla nich niezwykle ważne. Nie spóźniam się, a tego dnia wyjechałam z domu długo przed czasem. Byłam więc pół godziny przed rozpoczęciem spotkania. Zaproponowano kawę, ale nie chciałam dopóki nie sprawdzę czy działa laptop, rzutnik itd. Na 10 minut przed rozpoczęciem sala była nabita (uczniowie z gimnazjów, i z liceów, i z ostatnich klas podstawówki, a także bibliotekarze z całego powiatu) trzeba było dostawiać ławki z ogrodu. O kawie nie było już mowy i zaczęło się nerwowe oczekiwanie. Na kogo? Kto jeszcze miał być na moim spotkaniu? Cóż… Wyjaśniło się to kwadrans po 10-tej, kiedy przez ten kwadrans stałam przed nabita sala i czekałam na rozpoczęcie. Drzwi otworzyły się i weszła jakaś kobieta. Przedstawiono mi ją. Była to naczelnik powiatowego wydziału oświaty. Pani usiadła w pierwszym rzędzie i osoba, która mnie zapraszała rozpoczęła spotkanie.
Najpierw zapowiedziała mnie: „Dziś gościmy w naszej bibliotece panią Małgorzatę Karolinę Piekarską – pisarkę i dziennikarkę (dostałam skąpe brawa) oraz panią… (tu padło imię i nazwisko) naczelnik powiatowego wydziału oświaty, której zawdzięczamy… (tu padła długa lista rzeczy, które zrobiła pani naczelnik) i dziękujemy, że zaszczyciła swoja obecnością nasze skromne progi”. (Tu rozległy się gromkie brawa. Szczególnie głośno klaskały bibliotekarki). Spotkanie trwało ponad 3 godziny (zrobiłam quiz, pokazywałam prezentacje w powerpointcie, opowiadałam anegdoty), ale pani naczelnik wyszła po 10 minutach, bo spieszyła się do rozlicznych zajęć. Przekazano mi od niej pozdrowienia. Zrobiono to nawet kilka razy. To było naprawdę miłe spotkanie. Wszyscy byli uroczy. Owa pani Naczelnik też. Piszę o tym, bo to trochę śmieszne, ale… sytuacja podobno typowa. Gdy opowiadałam o niej przyjaciółce – reporterce w lokalnej prasie w innej małej miejscowości – parsknęła śmiechem i powiedziała.
– Małgosiu, norma! Taka jest prowincja. Tu najważniejsi to wójt, burmistrz, naczelnik i tak dalej.