Wczoraj odwiedziłam syna na obozie. Nic takiego. Co roku jadę podczas odwiedzin. Nie pojechałam tylko raz, gdy drużynowa prosiła, by nie odwiedzać. Okazało się, że wszyscy rodzice do prośby się nie dostosowali i przyjechali. Tylko ja nie. Maciek płakał. Od tamtej pory mam te prośby i zakazy w dupie. Dlatego co roku jadę, choć na kilka godzin zobaczyć go na obozie.
Tym razem obóz był nad jeziorem koło miejscowości Warlubie. Gdy dojechałam na miejsce, stanęłam na wyznaczonym dla odwiedzających parkingu i wysiadłam z auta, zobaczyłam, że w moim kierunku biegnie jakiś młodzieniec. Tak. Mój syn. Zawsze to ja brałam go na rączki. Tym razem było odwrotnie. On wziął mnie na ręce.
Ja już bym go nie udźwignęła. Już i na kolana nie wezmę, bo mi nogi odpadną. I pomyśleć, że karmiłam go piersią dwa lata. Teraz cycka nie zaproponuję, bo przecież zamkną w zakładzie psychiatrycznym i powiedzą, że zboczona. Ale naprawdę mnie się zdaje, że to całkiem niedawno Maciek był taki malutki. Mówił: „lep” zamiast „chleb”, „sialpetki” zamiast „skarpetki”, a sznurowadła nazywał makaronem. Pytał czy skoro mężczyźni maja „jabłko Adama” to kobiety „gruszkę Ewy”. Teraz to już młody mężczyzna z grubym głosem. Za miesiąc kończy 15 lat. Wąs się już sypie, a pryszcze pokryły mordę. Ale dla mnie to nadal moje dziecko. Mój Boże, jak ten czas szybko leci.