Świeca i powidła, czyli rzecz o zrozumieniu…

Spread the love

Moja mama miała spory i zupełnie niewykorzystany (nieodkryty wręcz) talent aktorski. Wspaniale opowiadała! Przede wszystkim o swoich przeżyciach z dzieciństwa i nie tylko z dzieciństwa. Opowiadała wspaniale bez względu na to, czy to były zdarzenia smutne czy też to wesołe. Wspaniałość opowieści polegała na tym, że potrafiła budować napięcie, zmieniać głosy, parodiować, przedrzeźniać i tak dalej.

Mama nie była osobą, która zmyślała. Nie koloryzowała, nie dodawała centymetrów złowionym rybom i litrów wypitym flaszkom alkoholu. Nie przeklinała. Poza słowem „cholera” brzydki wyraz zdarzało jej się powiedzieć co najwyżej cytując kogoś i to też nie zawsze.
Opowiadanych przez nią historii pamiętam tysiące, ale przypomniała mi się jedna. Jak to mama dopiero w wieku 25 lat zrozumiała o co chodziło w jednym starym dowcipie…

Mama urodziła się w 1927 roku, więc gdy tuż po wojnie zdała maturę i nie dostała się na studia (jak miała się dostać, gdy rodzony brat poszukiwany był przez UB). Marzyła o medycynie. Pozostała jej szkoła pomaturalna gdzie wyuczyła się zawodu technika obsługującego maszyny rentgenowskie. (Przepracowała potem przeszło 30 lat w Instytucie Matki i Dziecka w Warszawie.)

Pewnego dnia, gdy pracowała jeszcze w szpitalu Akademii Medycznej w Gdańsku koledzy żartownisie zawołali ją, że pilnie jest proszona do gabinetu zabiegowego. Mama złapała klisze i zaczęła tam biec. Pod gabinetem uwagę jej przykuła zakwefiona zakonnica głośnym szeptem odmawiająca różaniec. Mama weszła do gabinetu, a tam… pod tlenem leżała… młoda zakonnica na ginekologicznym fotelu. Z pochwy sterczał jej kawałek świecy. Dosłownie knot. Mama opowiedziała mi tę historię kończąc ją słowami:

– Wiesz, dopiero wtedy zrozumiałam ten stary dowcip: „Jakie wspólne cechy mają zakonnice i gwiazdy? I te świeca i te świecą!”

Przypomniało mi się to, bo w niedzielę w pewnej mazowieckiej miejscowości doszło do pożaru. Od niedopałka papierosów spłonęło dwóch mężczyzn. Spali. Prawdopodobnie byli pijani. Wczoraj na miejsce pojechała nasza ekipa. Materiału z tego wydarzenia domagał się sam szef. I co? Dziennikarka i operator wrócili bez zdjęć. Dlaczego? Na miejscu przywitała ich grupa rozsierdzonych krewnych. Krzyczeli, wyzywali, stanowczo domagali się schowania kamery. Stanowczość wyrazili nie tylko słownie. Na podwórko wyszli w liczbie kilkunastu osób. W rękach dzierżyli… widły. Słuchając relacji reporteki przypomniała mi się stara bajeczka o powidłach. (Też mamy.) Brzmi tak:

„Powidłach są dziury w plecach.”

Cóż… i dowcipy i bajeczki mają w sobie coś z prawdy. Kiedyś pisał o tym mój ulubieniec biskup Ignacy Krasicki…

KONIEC

Zmordował się na koniec ten, co bajki prawił,
Żeby więc do ostatka słuchaczów zabawił,
Rzekł: „Powiem jeszcze jedną, o której nie wiecie:
Bajka poszła w wędrówkę. Wędrując po świecie
Zaszła w lasy głębokie; okrutni i dzicy
Napadli ją z hałasem wielkim rozbójnicy,
A widząc, że ubrana bardzo podle była,
Zdarli suknie – aż z bajki Prawda się odkryła”.

PS. Za wypracowanie – interpretację tej bajki w I klasie liceum (V LO im. Józefa Poniatowskiego w Warszawie) dostałam sześć dwój. Siódmą dostał mój ojciec, bo wkurzony sam napisał za mnie wypracowanie. Potem zmieniłam szkołę. Wraz ze mna odeszła i nauczycielka. Była zresztą w ciąży. Kim jest dziś? Nie wiem. Wielokrotnie przeszukiwałam internet. Bez rezultatu 🙁

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...