Leśne Ludki

Spread the love

Zawsze myślałam, że Leśne Ludki to Skrzaty, Trolle czy Krasnoludki. Otóż nie tylko. Ostatnio poznałam nowe znaczenie tego słowa. To ludzie podszywający się pod dziennikarzy lub upadli dziennikarze, którzy na skutek różnych „przewinień” (alkoholizm, niesolidność, nieterminowość, nierzetelność itd.) zostali wykluczeni z zawodu. Co robią Leśne Ludki? Udają, że nadal są dziennikarzami. Po co? By chodzić na bankiety, wymieniać się wizytówkami i za darmo jeść i pić. Nie wiem co roi się w ich głowach. Może myślą, że jak niegdyś Nikodem Dyzma trafią na bogatego i wpływowego protektora, który sprawi, że życie i świat dziennikarski da im drugą szansę? A może to zwykła kalkulacja co się opłaca?

Pojechałam na Info Tour na Słowację. W zastępstwie za Moją Bardzo Dobrą Znajomą (zwaną dalej MBDZ), która jechać nie mogła. Było pięknie, gdyby nie… Leśny Ludek (Zwany dalej LL). Niestety był. Ponieważ był przyjacielem MBDZ i to on załatwiał dla niej ten wyjazd, więc siedzieliśmy razem w autokarze, a potem mieszkaliśmy w jednym domku. Dlatego miałam możliwość zaobserwować to „zjawisko”. Niestety musiałam też się wstydzić. Nie tylko coraz bardziej, ale i coraz częściej, bo z dnia na dzień, z godziny na godzinę LL puszczały hamulce. Zaczęło się niewinnie. W drodze TAM podczas postoju w Katowicach poprosił mnie o pożyczenie 5 złotych. Myślałam, że nie ma drobnych, więc pożyczyłam. Sama zbyt wielu pieniędzy nie miałam – 17 złotych, bo poprzedniego dnia nie zdążyłam pójść do bankomatu. Nie byłam też w kantorze podjąwszy decyzję, że na Słowacji po prostu wyjmę korony z bankomatu. Bank sam przeliczy walutę. Dałam więc LL piątaka, a sama za drugiego kupiłam hot-doga i kawę lurę. (Przecież z kolegami po fachu trzeba się dzielić w imię dziennikarskiej solidarności.) Na Słowacji zaraz po zakwaterowaniu w Tatralandii mieliśmy czas wolny aż do 20.00. Obiad nie był zaplanowany, bo czekała nas suta kolacja. Ponieważ byłam głodna, więc wraz z LL wybraliśmy się na obiad. Gdy przyszło do płacenia LL zniknął, a przed moim nosem wylądował rachunek. Nie chciałam robić zamieszania, więc zapłaciłam, a gdy LL pojawił się na horyzoncie poinformowałam go, że jest mi winien 170 koron.

– Oddam w Warszawie – powiedział. I po chwili wyjaśnił: – Czekam na przelew i nie mam pieniędzy.

Znam ten ból. Przecież pracowałam dla wielkiego wydawcy pism młodzieżowych, który płacił mi z wielomiesięcznym opóźnieniem. Bywało, że nie miałam na jedzenie. A to przecież mówił dziennikarz (pewnie też pracuje dla jakiegoś polskiego kapitalisty), no  i przyjaciel MBDZ, więc przytaknęłam ze zrozumieniem. Choć przyznam, że przykro mi było, że nie powiedział tego przed zamawianiem.

Gdy podczas kolacji dostaliśmy po jednej szklance napoju na głowę (do wyboru piwo, soki, cola) i resztę musieliśmy sobie dokupić zauważyłam, że LL nic więcej nie zamawia. Zrobiło mi się go żal. Zaoferowałam pomoc. Pożyczyłam 500 koron. I wtedy się zaczęło. LL ruszył w tany. Zaczął po prostu pić. Wtedy zorientowałam się, że z tego wyjazdu nie powstanie żaden dziennikarski materiał jego autorstwa. LL nie był zainteresowany atrakcjami przygotowanymi przez organizatorów. Na spotkanie informacyjne przyszedł jedynie po torbę z gratisami, które zresztą go nie usatysfakcjonowały – długopisy, smycze, ręcznik. Potem było coraz gorzej. Rozpoczęło się dopijanie tego, czego nie dopili inni. Pod koniec zwiedzaliśmy salas – jedynie miejsce na Słowacji gdzie robi się ser metodą tradycyjną i sprzedaje na miejscu. Tu LL po raz kolejny pokazał swoją prawdziwą twarz. Po zwiedzeniu, w którym niechętnie brał udział, bo gdy przewodnik-właściciel opowiadał, że np. na jednego juhasa przypada sto owiec, LL siedział dość daleko. Chciał pić. Męczył go kac. Cóż… kiedy my poprzedniego wieczora spędzaliśmy czas na grillowaniu przy muzyce ludowej LL w pokoiku pił wódkę.  Dlatego, gdy po zwiedzaniu salasu poszliśmy na obiad i do tegoż obiadu podano piwo, LL zażądał od naszego słowackiego pilota, by „załatwił” mu butelkę tego piwa do domu. Rozsierdziło mnie to do tego stopnia, że tak, jak cały czas siedziałam cicho i znosiłam to zachowanie, choć jego syf spadał i na mnie, tak teraz powiedziałam:

– Idź do bufetu i sobie kup.

– Ale ja chcę, by on mi załatwił – odparł LL i wskazał na naszego pilota.

Pilot też miał dość tego zachowania, więc powiedział, że LL dostał to piwo, które pije do degustacji, a jak mu smakuje to ma sobie kupić.

Wszyscy siedzący przy stole byli postawą LL co najmniej zniesmaczeni. Co to za obrzydliwy zwyczaj! Jeździć na koszt organizatorów. Udawać kogoś. Oszukiwać, że coś organizator będzie miał z tego, że go zaprosił i za jego wyjazd zapłacił. W drodze powrotnej usłyszałam jak LL odbiera telefon:

– Co? Jak impreza? Koszalin? To przyślij. Ja wracam ze Słowacji.

Było to żenujące. Już nie krył się. Nie udawał dziennikarza. Był sobą. Szukał kolejnej imprezy, na której można za darmo byczyć się, żreć i chlać. Podzieliłam się swoimi obserwacjami z jedną z uczestniczek i to właśnie wtedy padło określenie „Leśne Ludki”. Nie wiedziałam co to. Dowiedziałam się, że sprawę nawet w swoim czasie opisał Press. Dopiero po przyjeździe do domu odszukałam w internecie informację:

Dezorganizujące „leśne ludki”
Są w Warszawie ludzie, którzy „zawsze zdążą się przenieść z konferencji na konferencję i zaliczyć prawie wszystkie” – pisze Press. „Torbiarze, leśne ludki czy hieny konferencyjne” – tak nazywają ich PR-owcy. Osoby takie to na ogół ludzie starsi, podszywający się pod dziennikarzy. Miesięcznik pisze, że „ośmieszają aktywnych w zawodzie żurnalistów, a PR-owcom psują robotę”. „Leśne ludki” są problemem nie tylko ze względu na dodatkowe koszty ponoszone przez organizatora konferencji czy brak dobrych manier, ale przede wszystkim dlatego, że w czasie mniejszej konferencji albo imprezy zupełnie ją dezorganizują.
Źródło: Press, Leśne ludki, 15.10.04, s. 44

Poszukałam też kim jest LL. Nikim. Upadłym aniołem. Upadłym fotografem. W internecie znalazłam tyko jedno zdjęcie jego autorstwa. A cykał bez przerwy! Żeby chociaż miał swoją stronę, swój blog. A tu nic!

Gdy spytałam o niego MBDZ i opowiedziałam czego byłam świadkiem odparła, że… trochę się tego spodziewała. LL wciągnął ją na listę wyjazdową wbrew jej woli. Ponieważ głupio jej było, że miejsce się zmarnuje namówiła mnie, bo… wiedziała, że sobie poradzę. No i jak przyjdzie co do czego spod ziemi wyciągnę media, które wezmą ode mnie przywiezione stamtąd materiały. Marne pocieszenie!

Skąd przyjaźń z MBDZ? To nie przyjaźń. MBDZ poznała go kiedyś na jakimś bankiecie i widywała na wielu. Na jednym z nich, gdy było jej zimno i spytała, czy LL pożyczy jej marynarkę, usłyszała:

– Nie udźwigniesz!

Jak się okazało kieszenie marynarki LL wypchał wszystkimi możliwymi butelkami, które udało mu się zwinąć ze stołów. Gdzie indziej pakował w kieszenie kiełbasy. O rany! Takich ludzi powinno się piętnować! Powinna być założona internetowa baza Leśnych Ludków, byśmy mogli ich poznać. I gdy znajdziemy się w ich towarzystwie móc odsunąć się na bezpieczną odległość, by syf ich zachowania nie spływał na nas.

Chętnie podałabym do wiadomosci publicznej kim jest Leśny Ludek. Nie chcę tego robić tylko z jednego powodu. Chcę dać mu szansę na przeproszenie mnie i organizatorów. W końcu i dobry łotr na krzyżu się nawrócił. Chcę dać mu też szansę zwrócenia 670 słowackich koron, choć wszyscy mówią, że tego akurat się nie doczekam. Cóż… na szczęście to nie jest gigantyczna suma, a ja mam pracę. Odrobię.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...