To ja! Wiedźma!

Spread the love

Karty lubiłam od zawsze. Nigdy nie grałam na pieniądze, nie lubię pokera, omijam kasyna szerokim łukiem, ale karty, jako zbiór obrazków kręciły mnie od małego. To zawsze coś magicznego i co tu dużo mówić – ładnego. Jako mała dziewczynka bawiłam się kartami. Na przykład w miasto. Karty służyły za chodnik. Wykładałam nimi uliczki mojego miasta, po którym jeździły moje samochodziki, a karty, jak płyty chodnikowe niosły w podróż po moim mieście małe laleczki i małe misie – jego mieszkańców. Gdy dorastałam służyły do wróżenia. Nikt mnie niczego nie uczył. Po prostu coś instynktownie z nimi robiłam. Tata ujrzawszy karciane zabawy z koleżankami w „kocha nie kocha” stwierdził, że to po prababci Karolci, bo ona też tak się bawiła. Nie pamiętam ile miałam lat, gdy postawiłam pierwszego pasjansa. Może siedem? W każdym razie do dziś pasjans jest moją ulubioną rozrywką do kojenia skołatanych nerwów. W liceum była moda na wróżenie. Z moich „usług” korzystały wszystkie koleżanki. Także w czasie Andrzejków wróżę. Nie przywiązuję do tego wagi. Zresztą… z wróżbami tak jak z przeczuciami. Jedne się sprawdzają – inne nie. Wróżenie czy karciana medytacja, zwłaszcza w okolicach andrzejek i katarzynek to taka sama rozrywka jak wiele innych. Natomiast karty, jako zbiór obrazków, to u mnie jeden z podstawowych rekwizytów. Remik potrafi jednoczyć ludzi. Tak, jak makao. Brydż pozwala mile spędzać czas przy pogaduszkach i kawie. Zwłaszcza, gdy siedzi się pod namiotem lub w domku bez prądu na jakiejś działce.

Kart mam ogromną kolekcję. Powiększa się, bo wielu przyjaciół wie, że to moje hobby i przywożą mi karty z różnych stron świata. Dla wielu to prosty sposób na prezent dla mnie. Jak ktoś nie wie, co mi kupić, a bardzo chce coś podarować,wtedy kupuje figurkę jamnika, słoik miodu lub właśnie karty. Mam więc karty z widokami miast, państw, gór czy parków narodowych, pałacami, zamkami, a także z politykami, Beatlesami, malarstwem, kwiatami, psami, kotami, a nawet gołymi babami czy po prostu karty z pornografią z lat 70-tych. Wróżebnych też mam masę. Wiele rodzajów kart tarota, a także Lenormand, indiańskie, anielskie etc. Mam karty do gier nieznanych w Polsce. Między innymi popularnego na Węgrzech Taroka, które przywiozłam sobie jeszcze w latach 80-tych znad Balatonu.

Piszę o tym, bo dowiedziałam się, że jestem odbierana niczym… wiedźma! I to przez kogo? Przez osobę, którą miałam przez wiele lat za swoją przyjaciółkę. Pracowałyśmy razem w pewnej redakcji. Przez jakiś czas była moją podwładną. Potem ja odeszłam, ona tam została i role poniekąd się odwróciły. Ona zamawiała ode mnie teksty lub przyjmowała je. Gdy razem pracowałyśmy dzwoniłyśmy do siebie niemal codziennie. Bywałyśmy w swoich domach. Nasze dzieci są mniej więcej w jednym wieku, więc… coś nas łączyło. Były też oczywiście różnice. Ona przyjezdna, czyli jak to dziś mówią „słoik”. Ja warszawianka. Ona kiedyś najlepsza uczennica ze świadectwami z czerwonym paskiem. Ja zawsze z zachowaniem zaledwie dobrym, co uniemożliwiało czerwony pasek, wiecznie pyskata co przyczyniło się do zdania matury na trójach. Ale potrafiłyśmy gadać przez telefon godzinami. Gdy miała depresję – załatwiłam namiary na bardzo dobrego psychiatrę. Gdy wiele lat temu zawaliło mi się życie i zostałam sama z synem – świeżoupieczonym gimnazjalistą – wypłakiwałam się jej w słuchawkę. Mam wrażenie, że słuchała uważnie. Ale to wtedy też przestałam na stałe współpracować z redakcją, w której ona jest na etacie. Kontakty jakoś… rozluźniły się. Chyba ze dwa lata temu zorientowałam się, że omija wszystkie moje zaproszenia na imieniny. Zawsze wtedy wyjeżdża do rodziny. Nie przyszła na mój ślub. Zapraszana kilkakrotnie na spektakl, który robiliśmy z Ulubionym – nigdy nie dotarła na żadne przedstawienie, choć raz było wystawiane w takim miejscu, że z domu miała spacerkiem pięć minut pieszo. Ilekroć do niej dzwonię na komórkę – nie odbiera. No i w ogóle nie oddzwania. Ze dwa razy zadzwoniłam na domowy. Prosiłam rodzinę o powtórzenie, że to ja. Bez reakcji. Kiedyś zadzwoniłam do niej do redakcji na telefon stacjonarny. Spytałam otwartym tekstem, czy coś się zmieniło. Może nie życzy sobie kontaktów. Niech mi powie. Nie będę się narzucać. Zaprzeczyła. Wyjaśniła, że komórki prawie nie używa, że z reguły telefon leży na dnie torby. Że jest zapracowana. Że wieczorami nie ma siły oddzwonić. Że jakbym coś chciała pilnego, to żebym napisała maila. Przyjęłam do wiadomości. Nie zadzwoniłam więcej. No bo po co? Gdzie ta przyjaźń?

Ostatnio rozmawiałam na ten temat ze wspólną koleżanką, której zwierzyłam się, że dla mnie to jakaś bardzo przykra sprawa. W moim pojęciu nigdy nic złego przyjaciółce nie zrobiłam. A tu taka sytuacja. I wtedy usłyszałam, że już wiele lat temu, gdy pracowałyśmy razem w jednej redakcji, moja wtedy wydawało mi się, że przyjaciółka, powiedziała na forum publicznym, że chętnie zerwałaby ze mną stosunki, ale musi je utrzymywać, bo jestem jej szefową i ona się mnie boi, bo ja stawiam tarota i mogę jej coś zrobić. Koleżanka, która mi to powtórzyła nie jest mitomanką, wariatką itd. Powtarzała mi to zażenowana, zawstydzona itd. Mówiąc przy tym, że już wtedy uznała to za niezbyt normalne zachowanie.

To mi wiele wyjaśniło, a nawet wszystko ułożyło się w logiczną całość. Choć przyznam, że informacja najpierw zwaliła mnie z nóg. Potem było mi przykro. Ale teraz tylko jak wiem, jak bardzo mnie śmieszy. A jak opowiadam tę historię przyjaciołom – wręcz wyją ze śmiechu. Mój syn mało nie spadł z krzesła, gdy mu to powtórzyłam. Nawet nie dlatego, że znał moja przyjaciółkę i bawił się z jej synem. Był w szoku, że ktoś może odebrać mnie w ten sposób. Cóż… jakoś nikt z najbliższych nie myśli o mnie, jak o wiedźmie, która może zrobić komukolwiek krzywdę. A już na pewno nie zabawami karcianymi.

Wyznam jednak, że żal mi byłej już przyjaciółki. Jak wielki musi być w niej strach przed moją wiedźmowatością, że przez ostatnie w sumie 8 lat nie potrafiła powiedzieć mi nie tylko w oczy, ale nawet przez telefon, że nie chce być już nawet moją znajomą. Że musiała chować się za kłamstwami zapracowania, komórki noszonej na dnie torby i tym podobnych rzeczy. No cóż… w sumie nigdy nie wiadomo, co takiej wiedźmie, jak ja strzeli do głowy.

PS Chyba kupię sobie czarnego kota. W końcu bycie wiedźmą do czegoś zobowiązuje. Tylko co na to mój stary rudy pies i dwa szczury?

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...