W zabieganiu

Spread the love

Tak to jest, że jestem zabiegana. Czasu nie mam dosłownie na nic. Po prostu piszę, pracuję, biegam, rozmawiam, załatwiam sprawy i końca nie widać. Przez ten czas setki pomysłów na wpis na blogu wpadają, by potem z braku czasu popaść w niebyt.

Nie piszę więc o doktorze Chazanie, choć przyznam, ze wyjątkowo miałam chęć. Nawet nie dlatego, że z kilkoma jego pacjentkami leżałam 20 lat temu na porodówce, bo to stare sprawy i nawet nie wiem, jak się skończyły. Być może niektóre niestety trwają i mają się gorzej, bo w Polsce łatwiej o opiekę nad niepełnosprawnym dzieckiem niż niepełnosprawnym dorosłym, a te dzieci jeśli żyją, są już metrykalnie dorosłe.  Bardziej miałam chęć na pisanie o tym dlatego, że znajoma neonatolog opowiedziała mi (zresztą już dawno temu), jak tuż po studiach medycznych, a jeszcze w czasie stażu w szpitalu, przyszło jej badać bezczaszkowca. Było to jedno z pierwszych „jej dzieci”, jakie miała badać po ich przyjściu na świat. Opowiadała (nota bene przy dużej wódce, bo jak twierdziła na trzeźwo pewnie by tego nie opowiedziała), że przeżycie było tak straszne, że zastanawiała się wtedy nad zmianą specjalizacji, a nawet porzuceniem medycyny w ogóle. Potem przyznała, że z czasem lekarz na pewne rzeczy obojętnieje. Ona po ćwierćwieczu bycia lekarzem – zobojętniała, ale pierwszy bezczaszkowiec i jego wspomnienie cały czas w niej silnie tkwi.

Nie piszę o wizycie na zlocie blogerów i pisarzy w Sopocie pod tytułem: „a może znów z książką nad morze”, bo właściwie było fajnie i zawarłam nowe znajomości i książek sporo przywiozłam (matko! Jakie super tytuły!), a że w miejscu spotkania mieliśmy zjeść na własny koszt z upustem, co okazało się i tak trzy razy drożej niż u mnie na Saskiej Kępie – cóż… było minęło. Aczkolwiek zobaczywszy rachunek jęknęłam! Naprawdę piwa za 10 złotych długo nie zapomnę! Podobnie jak bardzo drogiego, a niestety bardzo niedobrego spaghetti alio e olio.

Nie piszę o genealogicznych odkryciach, których ostatnio dokonałam, a które znajdą się w prasie i książce. Choć korci, by opowiedzieć „światu” tak niezwykłą historię, którą żyję od bez mała dwóch tygodni. Ale nie mogę „spalić” sobie ani książki, ani artykułów.

Nie piszę szczegółowo o wizycie Szwagra, zwanego przeze mnie Szwagroszczakiem, który przyjechał załatwiać tzw. sprawy i jak zwykle ubawił mnie do łez. Ciągle głodny, a chudy jak szczapa. Posiadaniu lokatora stanowczo zaprzecza. Najbardziej jednak ubawił mnie tym, że spraw swoich nie załatwił i wiadomo było, że będzie jeszcze raz tu w tym celu jechał. Mówiłam mu, by został z tydzień, wtedy się wszystko wyjaśni i wszystko od razu załatwi, a z nami trochę pobędzie. Dla mnie to zawsze weselej i rodzina większa i generalnie lubię, jak przyjeżdża. No, ale Szwagroszczak uparł się wracać. I co? Że musi z powrotem przyjechać do Warszawy, bo wszystko na niego już czeka, dowiedział się, gdy był w autobusie relacji Warszawa – Śląsk. Dlatego wieczorem znów wsiadł w autobus, tym razem relacji Śląsk – Warszawa, i rano o piątej wylądował u nas na kanapie w postaci pół żywego trupa. Zostać na dłużej nie chciał, bo już był „podjarany” czymś innym, więc po południu znów wskoczył w autobus i pojechał na Śląsk. Gdy wieczorem zadzwonił, by dać znać, że jest w domu, oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie spytała z kamienną twarzą i śmiertelną powagą, o której będzie jutro.

– Bardzo śmieszne – odparł i jak we czwórkę z nim, Ulubionym i Paniczem Synem zaczęliśmy się śmiać, tak końca śmiechu nie było. Ja wyobrażałam sobie wszystkie poranki ze Szwagroszczakiem pukającym do drzwi o piątej rano i padającym na twarz na kanapie z pierdzącym psem leżącym w nogach. Nie wiem, co wyobrażali sobie moi wszyscy trzej panowie. Panicz Syn, gdy rano zobaczył Szwagroszczaka, którego poprzedniego dnia pożegnał – dosłownie zaniemówił.

W każdym razie dzieje się wokół. Młyn jest cały czas i w zabieganiu to trudno myśli zebrać, a co dopiero napisać jakikolwiek w miarę rozsądny tekst blogowy. Tak więc tłumacząc długotrwałe milczenie – obiecuję poprawę!

Print Friendly, PDF & Email

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...