Czy dawniej było bezpieczniej? Często się nad tym, jako matka, zastanawiam. Mam jednego syna i trzęsę się nad nim jak osika. Staram się jednak nie być nadopiekuńcza. Zgodnie z wyznawaną przeze mnie zasadą, że dzieci chowamy nie dla siebie, a dla innych uczę go samodzielności.
Piszę o tym, bo rozmawiałam z koleżanką, której syn jest w wieku mojego, i ona jest przerażona, że ja się tak o tego swojego nie boję. Tłumaczę, że boję się, ale nie zmienia to faktu, że chowanie pod kloszem może spowodować szok, gdy ktoś spod klosza wyjdzie.
Moim zdaniem dawniej nie było bezpieczniej. Dzisiejszym rodzicom złudne poczucie bezpieczeństwa daje komórka w rękach dziecka. Ale czy gdy ono będzie na drugim krańcu Polski to pomożemy mu, jak zadzwoni po pomoc?
Ostatnio podczas moich urodzin wraz z moim przyjacielem z dzieciństwa – Wojtkiem wspominaliśmy naszą podróż autostopem. Mieliśmy po 16 lat. Umówiliśmy się całą paczką w Mielnie: Rafał, Wojtek, Piotrek i ja. Tam byli rodzice Rafała z jego młodszą siostrą. Mieliśmy dojechać wszyscy do Mielna i rozbić namiot na miejscowym polu. I tak w pewien piękny lipcowy dzień zjechaliśmy tam całą czwórką. Ja przyjechałam ostatnia. Na miejscu okazało się, że Rafał mieszka z rodzicami w domu wczasowym, bo na dworcu skradziono mu plecak. Były to lata 80-te, więc w sklepach za wiele nie było. Rafał chodził więc w ubraniach ojca. Wojtek, Piotrek i ja zamieszkaliśmy na polu namiotowym. Było wesoło, choć stan sanitariatów na campingu pozostawiał wiele do życzenia. Po 3 dniach pobytu w namiocie, gdzie ciepłej wody nie było nawet na lekarstwo, postanowiliśmy wracać do Warszawy. Głupio było nam biegać do rodziców Rafała myć się. Na dodatek moje włosy od mycia mydłem w zimnej wodzie coraz bardziej przypominały dredy lub siano.
Na miejscu został tylko Rafał z rodzicami. Piotrek wybrał PKS do Koszalina i pociąg do Warszawy. My z Wojtkiem – żądni przygód jak z „Podróży za jeden uśmiech” – zdecydowaliśmy się na auto stop. Przygoda czekała za rogiem. Zaczęło się od tego, że Wojtek, jak prawie każdy głupi nastolatek, poszedł na chwilę siusiu, a przepuścił forsę w jakimś idiotycznym salonie gier. I w ten sposób zupełnie nagle i dla mnie niespodziewanie, nasz budżet stopniał o połowę. Na dodatek na szosie nic nie chciało się zatrzymać. Powoli robił się upał, więc zmieniłam granatowe sztruksy na białe, krótkie spodenki. Właśnie wtedy z piskiem opon zahamowało przed nami pogotowie techniczne. Zamknięci w środku furgonetki bez okien siedzieliśmy na biurkach, w których na zakrętach otwierały się szuflady i z szuflad wylatywały narzędzia. Tak dojechaliśmy do Gdańska. Po wyjściu z pogotowia technicznego okazało się, ze moje białe spodenki zmieniły barwę. Również moje nogi nabyły plam niczym wojskowa panterka. Na dodatek w Gdańsku rozpadało się. Ja ciągnęłam do księgarni – Wojtek do knajpy. Końskim targiem poszliśmy najpierw do księgarni, a do knajpy potem. W księgarni nabyłam tomik poezji Jalu Kurka, którego wierszami o Naprawie katowałam Wojtka przez resztę wieczoru. W Gdańsku trzeba jednak nocować. Namiot zabrał Piotrek. Co robić? Głupio dzwonić do starych po adres kogoś z ich znajomych i temu komuś, kogo zapewne nie znam, zwalać się na głowę. Postanowiliśmy sobie poradzić. Forsy za dużo nie mieliśmy, bo przecież Wojtek przegrał na automatach, więc hotel odpadał. Schroniska zajęte, ale dość szybko okazało się, że nie musieliśmy za bardzo się starać. Otóż w tejże knajpie na gdańskiej starówce, w której czytałam Wojtkowi wiesze o Naprawie, a ten pytał co to za kretynizm, przysiadł się dziwny facet i zaproponował nocleg w zamian za postawienie kolacji. Przystanęliśmy na to. No bo ile może zjeść jeden człowiek! Tymczasem facet do kolacji zamówił morze alkoholu i… zrujnował nasz budżet doszczętnie! Zostało nam kilka groszy, które chcieliśmy zachować na Malbork, bo wtedy jeszcze żadne z nas w Malborku nie było i obejrzenie zamku Krzyżackiego było jednym z naszych marzeń. Poszliśmy do faceta, który ledwo trzymał się na nogach, do domu. A tam… okazało się, że facet proponuje nam nocleg na podłodze w swojej sypialni. Na dodatek przy nas rozebrał się niemal do rosołu zostając w samych majtkach. To nas przeraziło. A jeśli to gwałciciel? A jeśli pedofil? A jeśli zboczony pederasta? Mieliśmy po 16 lat, byliśmy na drugim końcu Polski bez rodziców. Nie byliśmy parą, ale bardzo się przyjaźniliśmy. Dlatego ze strachu o własne dupy (kogo facet woli nie wiedzieliśmy) poszliśmy razem się myć. Jedno stało tyłem do drugiego, by nie podglądać. Potem poszliśmy razem spać do złączonego śpiwora, w którym przytuliliśmy się jak dwie myszy w klatce czekające na rzucenie na pożarcie wężowi boa. Zgodnie przyrzekliśmy sobie, że jak jedno będzie gwałcone to drugie natychmiast zerwie się na ratunek i będzie wołać „pożar!”. Na szczęście nic się nam nie stało. Jednak przez całą noc, gdy tylko facet na swoim łóżku poruszył się, budziliśmy się i my. Gdy facet w nocy wstał siusiu, modliłam się, by wrócił z klopa do łóżka, a nie podchodził do nas. Dziś wiem, że nie było się czego bać. Facet był po prostu alkoholikiem, ale jeszcze nie umiał sam pić. Byliśmy mu potrzebni do towarzystwa. Rano zresztą obudził nas proponując wódkę. Nie chcieliśmy. Wymówiliśmy się natychmiastową potrzebą dostania się do Malborka. Pod zamek dotarliśmy dzięki… Niemcom, którzy przyjechali na ziemię przodków na wycieczkę. Z Malborka, gdzie starczyło nam tylko na dwa bilety do Muzeum, ruszyliśmy do Warszawy. Brudni, głodni i bez kasy staliśmy na poboczu jak żebracy i machaliśmy na przejeżdżające auta. Zlitował się nad nami kierowca jakiegoś TIR’a. Widząc brudne dzieciaki zabrał nas do kabiny i podzieli się swoim śniadaniem. W kabinie przysypialiśmy, kiedy kierowca zaczął opowieść, że najgorzej to wozić bydło i trzodę chlewną na rzeź. Że kiedyś wiózł świnie na trasie Przemyśl-Szczecin. Pod koniec podróży świnie dostały szału i rzucały naczepą. Więc wpadł do niej z siekierą i rąbał na oślep, a one kwiczały. Mieliśmy nietęgie miny – zwłaszcza ja. A nuż zaraz nas tą siekierą, którą zapewne ma tuż za fotelem zarąbie? Facet jednak nie miał takich zapędów. Dorzucił jeszcze kanapek. Podzielił się herbatą. I… wysadził nas na Słowackiego. To był krok do Sadów Żoliborskich gdzie oboje się wychowywaliśmy.
Gdy teraz po latach na przemian opowiadaliśmy tę historię (z gości siedzących przy stole znali ją tylko żona Wojtka i Rafał) wszyscy się śmiali. Dopiero potem, w mniejszym gronie jedna z koleżanek powiedziała:
„Kurde. Jak człowiek jest młody to z głupoty ładuje się w tak niebezpieczne historie! I dopiero po latach wie, jakie to było niebezpieczne!”
Ano ładuje się. Moi rodzice o tym zdarzeniu do końca życia nigdy się nie dowiedzieli. A pewnie, gdyby wiedzieli, to matka dostałaby takich palpitacji serca, że trzeba by było wzywać pogotowie.
I niech nikt nie mówi, że świat nagle stał się niebezpieczny. Zawsze był. Każda historia może się źle skończyć. My z Wojtkiem po prostu mieliśmy szczęście.
PS. Wiersze o Naprawie zostały wtedy u Wojtka w plecaku. Odebrałam je od niego po pół roku.
Author: Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...