Kilka dni temu umówiłam się z przyjaciółką na kolację z winkiem. Poszłyśmy do jednej z moich ulubionych saskokępskich knajpek. Wchodziłyśmy, gdy pomachał do nas ze stojącego przy wejściu stolika jakiś mężczyzna. Przekonana, że któraś z nas go zna lub znać powinna (może z telewizji, może z któregoś urzędu, może z Saskiej Kępy sąsiad jakiś) uśmiechnęłam się. Przyjaciółka również. I to okazało się naszym największym błędem. Choć poszłyśmy na drugą salę ogródkową pan szybko znalazł się przy naszym stoliku i zaczął proponować zmianę stolika na swój. Odmówiłyśmy. Pan był nieugięty. Długie 10 minut uśmiechałyśmy się i mówiłyśmy, że dziękujemy, że miło nam, ale chcemy zostać same. Tłumaczyłyśmy, że nie jesteśmy zainteresowane. Że wręcz błagamy, by nas tu zostawił, bo chcemy spokojnie tylko we dwie pogadać. Pan zaczął krytykować nasz stolik, pite przez nas różowe wino i tak dalej. My cały czas uśmiechałyśmy się i bardzo stanowczo prosiłyśmy, by dał nam spokój. Odmawiając przy tym podania numerów telefonów itd. Pan wreszcie się oddalił. Po pół godzinie na naszym stoliku wylądowały dwa kieliszki Margarity. Pani kelnerka powiedziała, że to od tego pana. Chciałyśmy, by odniosła. Wietrząc jednak przepychankę postanowiłyśmy przyjąć drinki, które i tak stały nienaruszone. Uznałyśmy, że zrewanżujemy się deską serów. Poprosiłyśmy kelnerkę, by wręczyła ją tak, by pan nigdy więcej nie podszedł do nas. Że prosimy ja o to, by zadbała, żebyśmy nie były więcej niepokojone przez tego pana. Niestety… po pół godzinie pan znów był przy naszym stoliku. Miałam mord w oczach. Przyjaciółka również. Obie jednak uśmiechałyśmy się. Już pomijam nasze w miarę dobre wychowanie, ale obie poniekąd jesteśmy osobami publicznymi (ona prezenterką, ja pisarką), więc nie chcemy w miejscach publicznych zachowywać się niegrzecznie. Dlatego uśmiechając się przez zaciśnięte zęby prosiłyśmy pana, by poszedł sobie. Że jesteśmy kwita i chcemy być same. Że może kiedyś innym razem porozmawiamy przy jakimś stoliku, ale teraz chcemy pobyć tylko we dwie. Bardzo go o to prosimy. Jest nam tu dobrze. Stanowczo prosimy, by pozostawił nas w spokoju. Dziękujemy za drinki, ale zostaniemy tu gdzie siedzimy. Daremno. Pan jeszcze dwa razy do nas przychodził. Z czego raz z kelnerką niosąca wino w wiadrze z lodem. Oczywiście wino inne niż to, które wypiłyśmy, bo zdaniem pana on wie lepiej, czego nam trzeba. Prosiłyśmy o zabranie wina. Kelnerka, choć szeptem mówiłam: „Pomocy! Pomocy!”, powiedziała, że wina zabrać nie może, bo klient płaci i ona musi spełniać jego zachcianki. Uznałyśmy, że wino niech stoi i tak pić go nie będziemy, a pan niech pójdzie. Niestety kwadrans trwały kolejne zażarte dyskusje. My mówiłyśmy, że chcemy pozostać same, że dziękujemy za wino, że już dostałyśmy Margaritę, pan, że to wino jest lepsze itd. Wreszcie po kolejnym naszym wywodzie, że prosimy, by nas zostawił w spokoju pan odszedł. Niestety wino na stole zostało i niestety… po pół godzinie pan znów był przy naszym stoliku. Niezadowolony z faktu, że wino cały czas jest zamknięte odkorkował i zaczął nam na siłę rozlewać. My cały czas grzecznie prosiłyśmy, by sobie poszedł, choć przyznaję, że w pewnym momencie miałam ochotę wyjść z siebie zdzielić faceta w łeb tą butelką jego zasmarkanego wina i na cały regulator wrzasnąć: „Wypierdalaj łysy chuju!” Jak się później okazało moja przyjaciółka również miała taką chęć. Fason trzymałyśmy jednak do końca. Byłyśmy więc grzeczne i miłe. Niestety… pan wyszedł na 10 minut przed zamknięciem knajpy, a jego namolność prawie popsuła nam wieczór. Piszę „prawie”, bo na szczęście są jeszcze inne knajpy. I tylko kolejny dzień myślę, dlaczego nasza grzeczność nie została doceniona i nie pozostawiono nas w spokoju? Czy naprawdę namolnego człowieka można się pozbyć tylko chamskimi odzywkami?
Author: Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...