Gdy przez ostatni tydzień, niejako odliczając czas do walentynek, pisałam o miłościach moich przodków nie napisałam o rodzicach, ale ich historię zostawiam na inną okazję. Nie napiszę też o sobie dorosłej, bo byłoby to idiotyczne, gdybym mając tyle lat, ile mam, podsumowywała życie. Poza tym nie ma we mnie aż tyle ekshibicjonizmu, ile mi tu zarzucają „życzliwi” (lub jeden „życzliwy”), śląc raz na jakiś czas anonimy.
Myśli mam dziś różne. Między innymi taką, że miłość w mediach, a także w reklamach, zwłaszcza w walentynki, z reguły zarezerwowana jest dla ludzi młodych, a przecież różnie to bywa. Strzała Amora trafić nas może w każdym wieku.
Faktem jednak jest, że gdy mamy naście lat wszystko przeżywamy intensywniej, bo jest pierwsze i po prostu świeże. Potem tęsknimy za tą świeżością, choć, jak śpiewała Irena Santor „każda miłość jest pierwsza”. Myślę, że właśnie z powodu owej „świeżości doznań” sama piszę książki dla młodzieży, uwielbiam literaturę młodzieżową i młodzieżowe filmy. Wielokrotnie zresztą podkreślałam (zarówno w wywiadach, jak i na blogu), że świetnie pamiętam siebie, gdy miałam naście lat. Pamiętam swoje uczucia, myśli i marzenia, z których wiele udało mi się zrealizować. Czytelnicy skwapliwie to zresztą wykorzystują, pytając na spotkaniach autorskich o to, jak pamiętam „siebie z tamtych lat”, kiedy miałam pierwszego chłopaka, kiedy się pierwszy raz całowałam i czy chodziłam na randki. A ja pamięć, dzięki Bogu, mam dobrą.
Jako piętnastolatka na zabój kochałam się w koledze. Przez moment nawet chyba z wzajemnością. Pewnego dnia dostałam od niego list, który na upartego można nazwać miłosnym, bo oprócz opisów głupoty niektórych nauczycieli i kolegów z klasy, były tam wyznania. List mam zresztą do dziś. Do dziś też trwa przyjaźń moja i nadawcy listu. Jest on też jednym z ulubionych wujków mojego syna, a także bohaterem niezliczonych anegdot, których mój syn raz na jakiś czas się domaga, jak dżdżownica dżdżu. Mniej więcej rok temu, szukając czegoś w jednej z szuflad biurka, znalazłam ów „słynny” od niego list. Postanowiłam zrobić nadawcy coś w rodzaju kawału. A może zagrać mu na „czułej strunie wspomnień”? List zeskanowałam i… wysłałam mu emailem. Zaraz też zadzwoniłam i bardzo poważnym głosem oznajmiłam, że w poczcie elektronicznej znajdzie specjalną, pilną przesyłkę i żeby zadzwonił jak odbierze, bo chcę, żeby się do niej ustosunkował. Sprawa ważna i pilna i tylko dla niego.
Nadawca listu oddzwonił po dosłownie dwóch minutach. Powiedział, że jest to coś tak niezwykle ciekawego, że nie miał nawet świadomości, jak taki list po latach może być ciekawy. Że jest to swoiste zjawisko socjologiczne i psychologiczne, co nastolatki piszą do siebie. A odbiór własnego takiego listu po upływie ćwierć wieku jest niezwykłym przeżyciem. To chwila refleksji i zadumy nad sobą. Coś w tym wszystkim, co wtedy powiedział jest z prawdy. Nastoletni zakochani chcą ciągle przebywać ze sobą, rozmawiać ze sobą i widzieć się codziennie. Boją się jednak słów. I tych wypowiadanych i tych pisanych. Choć list jest niby śmielszy. Dlatego często te listy są takie uroczo kulawe i pełne śmiesznych sformułowań. Czasem pisane ze śmiertelną powagą, a czasem w formie żartu. A przecież miłość to taka poważna sprawa. Zaczynamy zdawać sobie z tego sprawę z reguły o wiele później.
Przyznam, że ciekawi mnie, czy za sto lat, jakaś moja prawnuczka zamieści ten list na jakimś blogu (czy co tam wtedy będzie w modzie) i opisze śmieszną historię uczucia, które zamieniło się w przyjaźń. Zwłaszcza, że list pisany ręcznie zaczyna być dziś czymś tak archaicznym, jak podróż karetą.
Listu tutaj nie cytuję i nie zamieszczam w formie skanu, bo wbrew wspomnianym wcześniej „życzliwym anonimom” jednak chronię swoją prywatność – zwłaszcza w sferze uczuć. A poza tym nadawca żyje i może sobie tego nie życzyć, a jak mi kilka lat temu podczas jednego z wielu wspólnych piw obiecał – nie umrze przede mną. W końcu przyda się, by moją trumnę niósł ktoś, kto zna mnie niemal od zawsze.
P.S. A walentyki niespecjalnie lubię. Ale już rok temu o tym pisałam.