To wbrew pozorom pewna choroba. Choroba, na którą cierpi wielu z nas. Nadinterpretujemy wszystko. Od kiedy piszę bloga, co jakiś czas moje wpisy są nadinterpretowane. Kiedyś się denerwowałam. Teraz, pewnie dlatego, że nadinterpretacji jest więcej, bo i więcej ten blog ma czytelników, śmieję się. Już wiem, że nie mam na tę chorobę wpływu.
Nie mam na to wpływu, że co jakiś czas ktoś myli mnie z Katarzyną Marią Piekarską z SLD. Łączy nas nazwisko i ten sam rocznik, ale nie jesteśmy nawet spokrewnione, choć rzecz jasna znamy się. To bardzo sympatyczna kobieta. A jednak to w listach do mnie ciągle ktoś wypisuje, co sobie myśli o Grzegorzu Napieralskim albo o polityce SLD. Grzegorza Napieralskiego osobiście nie znam, a politykę SLD mam tam, gdzie słońce nie dochodzi. Siedzi sobie spokojnie obok polityki PSL, Samoobrony, PO, PiS, SD i wszelkich innych partii, których nazw i skrótów nie chcę pamiętać i sprawdzać, czy je wymieniłam i czeka na poranny stolec, który i tak nie zabierze jej poza moje cztery litery.
Nie mam wpływu na to, że po moim wpisie o Donaldzie, wacie i frumencie uznano mnie za… komunistkę, choć był to nostalgiczny wpis o dzieciństwie z tatą, którego już nie ma, a który też komunistą nie był. A że zdarzało się, że na pochody chodził? A kto nie chodził?
Nie mam wpływu na to, że po wpisie „Wstyd panie Andrzeju” (w którym chodziło mi o to, że facet, którego film dopiero po tragedii kupiły zachodnie stacje telewizyjne protestuje w sprawie, która już się stała, a on na tym całym nieszczęściu gdzieś tam w pewien sposób zarabia), paradoksalnie zostałam wzięta za zwolenniczkę polityki PIS, fankę braci Kaczyńskich, choć nigdy nią nie byłam. Mało tego! Wnikliwy czytelnik bloga to wie, bo zawsze podkreślałam, że brzydzą mnie wszyscy politycy, bez względu na opcję i dystansuje się od wszelkiego wsadzania mnie do jakiejkolwiek politycznej szuflady. Nie jestem, nie byłam i nie będę (to jedna z niewielu rzeczy obok śmierci, których jestem pewna, choć dotyczy przyszłości) tubą żadnej partii! Od dziecka brzydzę się politykami. Z tego powodu wielokrotnie odmawiałam rzecznikowania różnym państwowym instytucjom, bo nie chciałam być kojarzona z jakąkolwiek partią.
Nie mam wpływu na to, że gdy kilka razy pisałam o jakichś księżach, kościołach itd. wzięto mnie za moherowego bereta i zwolenniczkę O. Rydzyka! A ja tylko studiowałam 5 lat historię sztuki i zawsze fascynowała mnie sztuka religijna i żywoty świętych.
Nie mam wpływu na to, że gdy pisałam, że wstyd protestować przeciwko pochówkowi na Wawelu, bo decyzja została podjęta, a świat znów widzi, że gdzie dwóch Polaków tam trzy zdania, to paradoksalnie wzięto mnie za zwolenniczkę wawelskiego pochówku. A to przecież też nie tak. W tej sprawie jest mi wszystko jedno. Nie leżą tam osoby krystalicznie czyste. (Podobno Kazimierz Wielki uciekł z pola bitwy pod Płowcami, bo się bał, że zginie, choć admiratorzy Łokietka twierdzili, że ojciec odesłał go do domu, bo nie chciał stracić sukcesora do tronu. Podobno Zygmunt August z kolei chciał się zrzec tronu, bo bliższe mu było łono Baśki R. niż Ojczyzny. Podobno Słowacki miał feblika do własnej matki. Podobno Mickiewicz na prawo i lewo zdradzał żonę i podobno z tego powodu cierpiał na chorobę weneryczną…) Dlatego na wszelkie gdybania o godności lub nie tego miejsca, moim zdaniem szkoda czasu. Zależy co w czyim życiorysie znajdziemy, a w każdym są skazy. Szkoda też moim zdaniem czasu na inne demagogiczne spory. Zmiana miejsca pochówku to trwonienie publicznych pieniędzy. A dysputa to odwracanie uwagi od bezrobocia, głodu, biedy itd. A także tego, co dla mnie jest najważniejsze, czyli spadku czytelnictwa, luk w edukacji naszej młodzieży czy powszechnej w społeczeństwie niewiedzy historycznej.
Nie mam wpływu na to, że gdy opisałam jak obtarłam sobie pięty, bo poszłam przed Pałac Prezydencki w nie rozchodzonych butach, to uznano mnie za jakąś fankę a nawet „fanatyczkę Kaczorów”, choć poszłam tam nie z żalu za Lechem Kaczyńskim, (któremu rzecz jasna dziękuję za Muzeum Powstania Warszawskiego), ale dlatego, że to był prezydent mojego kraju. I nie ważne, że nie z mojego wyboru. Uważałam i uważam bowiem, że w chwilach, gdy kraj coś przeżywa, trzeba na chwilę pójść w miejsce gdzie symbolicznie zatrzymuje się cała Polska i zobaczyć na własne oczy jak to jest! Trzeba, jeśli ma się taką możliwość zobaczyć, jak społeczeństwo to przeżywa, skoro uważamy się za członka tego społeczeństwa. A ja poza tym oprócz pisarstwa zajmuję się dziennikarstwem. Chcę nie tylko wiedzieć, ale w miarę możliwości zobaczyć na własne oczy to, co dzieje się wokół mnie. Pisanie do mnie, bym zdecydowała się czy jestem za SLD czy za PiS, bo „raz obcieram sobie nogi z żalu za Lechem, a raz chodzę na pochody” jest dla mnie po prostu śmieszne, choć może powinnam użyć słowa żałosne.
Nie mam wpływu na to, że gdy pisałam w swoim czasie, że Gazeta Wyborcza przesadza (mniejsza już w jakiej sprawie, bo wpis stary) uznano, że jestem… antysemitką! Normalnie szczyt!
Nie mam też wpływu, że po wielu, naprawdę wielu moich wpisach o historii, kulturze czy obyczajach wzięto mnie za zwolenniczkę PO.
Przykłady nadinterpretacji i to tekstów, które z mojego założenia były apolityczne, mogłabym mnożyć. Od polityki jednak, jak widać uciec się nie da i to też jest pewien absurd. A ja mimo, że opisuję absurdy, to przecież wydaje mi się, że bardzo staram się we wszystkim co piszę zachowywać zdrowy rozsądek. To znaczy staram się (i słowo staram podkreślam z mocą) oddawać Bogu co boskie, a cesarzowi co cesarskie.
Piszę teraz o tym wszystkim, by dla własnego spokoju choć raz słownie i na piśmie, spróbować (zapewne bezskutecznie, ale będę miała choć poczucie, że zrobiłam wszystko co w mojej mocy) uciąć wszelkie próby moich czytelników upartyjnienia mojej osoby. Zagorzali zwolennicy i przeciwnicy wszystkich partii! Wy, którzy toczycie krwawe spory polityczne na śmierć i życie, odmawiając prawa innym do posiadania poglądów odmiennych od Waszych idźcie ode mnie w cholerę, do diabła, gdzie raki zimują, sól kopią i pieprz rośnie! I jak już przy pieprzu jestem, to tych, którzy wolą pieprzne słownictwo i w swoich wysyłanych do mnie z nieistniejących kont obraźliwych mailach, w których domagają się możliwości komentowania bloga, obrzucając mnie przy tym inwektywami (kurwa, ściera, szmata itd. z PO, PiS lub SLD) proszę grzecznie i waszym językiem: idźcie w pizdu! Przestańcie mnie czytać. Idźcie do blogów polityków i politycznych komentatorów. Nie jestem żadnym z nich. Przestańcie więc śledzić moje wpisy z cenzorskim zapędem i dopatrywać się w nich diabli wiedzą czego, bo z prawie każdego Waszego listu wyziera, że nie czytacie tego co piszę z właściwym zrozumieniem, że czepiacie się słów, bez zrozumienia sensu zdania, w którym się te słowa znalazły. Przypomina mi to oskarżanie o wypowiedzenia brzydkiego wyrazu poprzez użycie słowa „abstrahuje”. Po prostu moje słowa nadinterpretujecie. A jeśli już musicie czytać, bo Was tak to wciąga, choć mną gardzicie (naprawdę podziwiam! Ja blogów, których autorów nisko cenię po prostu nie czytam), to nie piszcie do mnie! Ja czytać Was nie chcę. Nie chcę zarazić się od Was chorobą zwaną nadinterpretacją. Nie chcę nawet myśleć, a co dopiero twierdzić, że wszyscy jesteście chorzy z nienawiści i naiwnie wierzycie, że macie monopol na prawdę, a tymczasem prawd jest wiele – nie tylko moja i Wasza, ale i gówno prawda! Piszę rzecz jasna dla wszystkich. Głównie jednak dla tych, którzy czytają moje książki lub czytali je i już z nich wyrośli, bo to z myślą o nich powstał ten blog. Piszę dla moich przyjaciół, a także dla obcych ludzi, których bawią absurdy świata i codziennego życia. Piszę dla tych, którzy nie domagają się cenzury dla humoru i nie marzą o powrocie czasów, kiedy za polityczny dowcip groziło 5 lat. Wreszcie piszę dla tych, którzy mają dystans do siebie i otoczenia, tak jak ja lubią dziwne zdarzenia, historię, muzykę, sztukę, film i rzecz jasna literaturę. I nie chodzi o to, by mnie chwalić i głaskać po głowie, a jedynie o to, by nie wmawiać mi, że mam krzywe nogi, bo akurat pudło. Ktoś może nie zgadzać się z moimi poglądami, ale niech nie wsadza mnie do żadnych politycznych szuflad, bo w każdej się duszę.
Jak to dobrze, że już jest maj i wysyp spotkań autorskich… A teraz idę odetchnąć od niektórych z Was przy lekturze „Głowy na tranzystorach” Hanny Ożogowskiej. To była pisarka! A jednak! I ona padła ofiarą choroby zwanej nadinterpretacją. Ostatnio ktoś mi napisał, że była komunistką, bo przyjaźniła się z Wojciechem Żukrowskim. To właśnie wtedy przestałam się na Was wściekać. Wtedy zrozumiałam, że pozostał mi tylko śmiech. Choć najbardziej uśmiałam się z listu pewnego pana, który napisał, że zabroni córce czytać moje książki, bo jestem komunistką. Ja? Komunistką? I tak już na koniec, ale a propos komunistów… Ja wcale nie tęsknię za Mysią. Przeczytawszy jednak list owego pana mogę nadinterpretować, że ten pan tak, bo sam cenzuruje. Mam to robić? Mam nadinterpretować? Nie chcę. Bo ów pan zapewne nie chciałby być tak zinterpretowany. I właśnie dlatego proszę! Ludzie idźcie! A jak chcecie zostać i czytać, bo to silniejsze od was, to chociaż nie piszcie do mnie tych politycznych bzdur! Komentarzy na blogu i tak nie przywrócę!
P.S. Komentujcie sobie pod wiadomościami na Onecie, bo tam nie zaglądam. 🙂
P.S. 2.Tylko do PSL mnie jeszcze nikt nie zapisał. Szok?
Author: Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...