Pierwszy raz w życiu pojechałam do sanatorium. Powód banalny. Ponad miesiąc temu bolało mnie za mostkiem. Oczywiście jak każdy w tej sytuacji myślałam, że to zawał, nerwica etc. Miałam ku temu powody. Praca i obowiązki zawodowe. Wpisałam w Google „sanatorium dla znerwicowanych” i wyskoczyła mi oferta „Włókniarza” w Busku Zdroju. Pomyślałam: czemu nie? Była akurat jakaś promocja na tygodniowy turnus z 30 zabiegami, więc… zarezerwowałam i zgodnie z życzeniem placówki wpłaciłam 300 złotych zadatku. Potem okazało się, że to, co mi dolega to zapalenie błony śluzowej jelita i nie ma nic wspólnego z nerwami, ale… uznałam, że i tak pojadę. Zgodnie z poleceniem sanatoryjnym wykonałam EKG, badanie krwi, moczu i RTG klatki piersiowej. Pomyślałam, że sanatorium jest też dla chorych na kręgosłup, a zwyrodnienia mają chyba wszyscy po 25 roku życia. Poza tym leczą tu stresy i przemęczenia, a ja jestem przemęczona. I tak przyjechałam.
Już na wstępie okazało się, że sanatorium nie jest dla tych, którzy tu jadą pierwszy raz. Musiałam domyślać się takiej masy rzeczy, że gdybym miała inny charakter zdechłabym z głodu, umarła ze zgryzoty lub nerwów.
Zaczęło się od tego, że: w piśmie, które dostałam podczas rezerwacji napisano, że turnus zaczyna się 14 sierpnia w niedzielę kolacją. Nie napisano jednak, o której ta kolacja. Brałam wszystko na logikę, więc pomyślałam, że kolacja jest pewnie między 18:00 a 19:00 i przyjechałam na miejsce o 18:30. Tymczasem w weekendy i święta kolacja jest o 17:00 czego w życiu bym się nie domyśliła. Na wstępie zostałam delikatnie zbesztana za spóźnienie, ale zlitowano się nade mną i dostałam do pokoju kilka plasterków wędliny, chleb, masło i herbatę. Na talerzu było też ciasto, które następnego dnia oddałam sprzątaczce, bo nie przepadam za ciastami.
Zaraz po przyjeździe kazano mi pójść i zapłacić za resztę pobytu. Z góry. Powiedziałam, że nie jestem przygotowana na zapłatę gotówką i to natychmiast. Zwróciłam uwagę, że w liście, który otrzymałam nie było mowy o tym, że mam z góry zapłacić za całość. Poinformowałam, że zapłacę w połowie turnusu. Zgodzili się.
Pokój, który mi przydzielono uznałam za odpowiedni. Miał biurko, a to dla mnie ważne. Miał też nawet komputer, ale nie korzystałam z niego. I tak wzięłam swój. Miałam trochę rzeczy do napisania. Wzięłam nawet deskę do pisania w łóżku, ale ponieważ wolę pisać przy biurku, więc obecność biurka mnie ucieszyła.
Na łóżku w pokoju leżały dwa ręczniki, jeden szamponik jednorazowy i malutkie mydełko, a także kawałek zielonej flizeliny o wymiarach metr na półtora. Do czego służy? Nie miałam pojęcia, ale na wszelki wypadek schowałam w szufladzie biurka. Odkryłam w niej instrukcję korzystania z sanatorium. Przeczytałam ją w całości. Było tam napisane, że korzystanie z internetu kosztuje 45 złotych doba, co sprawiło, że ucieszyłam się z tego, iż wzięłam swój komputer i swój Internet. Wyczytałam też, by na zabiegi nie brać biżuterii, no i że nie wolno siusiać do basenu, smarkać tam i włazić do wody z menstruacją. Uznałam, że skoro napisali te ostatnie trzy oczywistości, to znaczy, że ktoś już tu siusiał do basenu, smarkał i właził z menstruacją. Nie wiedziałam jednak, że instrukcja nie zawiera całej masy informacji, bez których przez pierwszy dzień trwania zabiegów będę się miotać po sanatorium jak przysłowiowy kot z pęcherzem.
W recepcji na specjalnej kartce zapisano mi numer pokoju, numer stolika oraz nazwisko lekarza prowadzącego i godzinę, o której następnego dnia mam przyjść na pierwszą wizytę. To wtedy zostaną mi przepisane zabiegi. Na tę wizytę zostałam zapisana na 15:40. Był poniedziałek 15 sierpnia, a więc święto. Na wizytę przyszłam punktualnie, a tu… kolejka. Pacjenci zostali zapisani co 10 minut, ale np. na 15:30 zapisano czteroosobową rodzinę. Lekarz zaczął z opóźnieniem. I tak w kolejce do doktora w sanatorium, za które płacę z własnej kieszeni, bo nie mam ubezpieczenia w ZUS, spędziłam półtorej godziny. A przecież zawsze słyszałam, że naturalnym jest, że kiedy płacę – to wymagam!
Do lekarza dostałam się na 5 minut przed kolacją, którą tego dnia podawano o 17:00, bo przecież święto. Pan doktor, bardzo zresztą miły, spytał co mi dolega. Opowiedziałam w skrócie, bo za mną w kolejce jeszcze czekali ludzie i nie chciałam być niekoleżeńska. Pan doktor uśmiechnął się i powiedział, że jakieś zabiegi dla mnie znajdzie. Prawdę mówiąc byłabym zdziwiona, gdyby nic nie znalazł, skoro za to płacę. Zaordynował: gimnastykę w basenie, grotę solno-jodową, kąpiele siarczkowe, masaże i kriokomorę. Pobiegłam do pielęgniarek z lekarskimi zaleceniami. Powiedziano mi, że rozpiska zabiegów zostanie mi przyniesiona do pokoju. Po kolacji zdecydowałam się pójść na zabawę przy grillu. W ciągu dnia podczas spaceru po ośrodku (to największe podobno sanatorium w Polsce) ujrzałam bowiem stanowisko do grillowania z miejscem do tańców i przezabawnym napisem na ścianie: „Zakaz wnoszenia i spożywania napojów alkoholowych i innych niezakupionych w naszym bufecie. W czasie zabawy przy grillu obowiązuje konsumpcja. Życzymy dobrej zabawy.” Uznałam, że to może być coś ciekawego zobaczyć miejsce, w którym jest się zmuszanym do konsumpcji. Ulubiony też powiedział, że muszę tam pójść i zdać mu relację. A jedna z przyjaciółek uśmiała się i też poleciła iść i koniecznie przesłać zdjęcie tabliczki, bo nie chciała wierzyć, że coś takiego można napisać. Jak widać można. No i miałam jej opowiedzieć o sanatoryjnych amantach i amantkach, bo – jak powiedziała – do sanatorium nie wszyscy przyjeżdżają się leczyć. Wiele osób przyjeżdża na podryw. Nie chciało mi się wierzyć. W poczekalni do lekarza siedziały właściwie niemal same kaleki. Miałam zresztą z tego powodu wyrzuty sumienia, że tu jestem. To dlatego skróciłam własną wizytę u lekarza do niezbędnego minimum. Wychodząc z pokoju znalazłam w drzwiach rozpiskę zabiegów. Zdziwiło mnie, ze nikt nie zapukał, by mi ją dać. Przecież byłam w pokoju. Zrezygnowana schowałam rozpiskę i poszłam w kierunku grilla. Po drodze napotkałam jakiegoś pana, który stamtąd wracał. Mijając mnie powiedział:
– Nie ma na kim oka zaczepić ani w jedną ani w drugą stronę.
Myślałam, że źle słyszę lub czegoś nie zrozumiałam, więc poprosiłam o powtórzenie. Pan powtórzył i dopiero po chwili do mnie dotarł sens jego słów. Od razu zresztą oniemiałam! Naprawdę ludzie do sanatorium jeżdżą na podryw! Pan szukał atrakcyjnych kobiet! A tu nie ma na kim oka zaczepić.
Na grillu spotkałam panów, z którymi los posadził mnie w jadalni przy jednym stoliku. Dosiedliśmy się do jednego ze stołów, przy których biesiadowali jacyś ludzie. Zmuszona tabliczką do konsumpcji zamówiłam piwo. Poobserwowałam tańce, do których przygrywał zespół śpiewający na żywo największe hity disco-polo. Nawet nagrałam kawałek, bo znów myślałam, że źle słyszę. Po 21:00 poszłam do pokoju. Rano o 7:15 czekał na mnie basen, a ja musiałam jeszcze kupić czepek.
https://youtu.be/wK5fR0hWm6s
Następnego dnia wstałam o 6:00. Szybciutko umyłam się, założyłam klapki i po wypiciu kawy pobiegłam na poszukanie czepka. Miałam ze sobą 20 złotych w papierku. Sanatorium „Włókniarz” to cztery wielkie budynki. Trzy hotelowe, z czego mój A1 to tzw. luksusowy dla tych, co płacą za pobyt, oraz budynek gdzie odbywają się zabiegi, czyli gmach tzw. Zakładu Przyrodoleczniczego. Pomiędzy wszystkimi budynkami są łączniki, więc by korzystać z zabiegów nie trzeba wychodzić na zewnątrz. Szybko dowiedziałam się gdzie jest sklep, ale okazało się, że on akurat jest na zewnątrz. Pobiegłam do niego tak jak stałam i wyczytałam, że czynny jest od 10:00. Na szczęście pani w recepcji Budynku A powiedziała, że czepek mogę kupić tuż przed wejściem na basen. Pobiegłam więc na parter Zakładu Przyrodoleczniczego, gdzie mieści się basen. Tam okazało się, że aby kupić czepek trzeba mieć 5 złotych w monecie, bo czepki sprzedaje automat. Skąd wziąć 5 złotych? Nie tylko nie mam przy sobie, ale nie mam też w pokoju. Na basenie nikt nie ma pieniędzy. Polecono mi pobiec do kasy do Bloku A na I piętro. Pobiegłam. Rozmienić 20 złotych udało mi się to na 10 minut przed rozpoczęciem zajęć na basenie. Szczęśliwa kupiłam czepek i… pobiegłam na basen. A tam… zażądano karty zabiegów. Tymczasem ja zostawiłam ją w pokoju. Jakiś pan zaczął na mnie pokrzykiwać, że oczywistym jest, że takie karty się ze sobą bierze. Odpowiedziałam, że jestem pierwszy raz w sanatorium, a to mój pierwszy zabieg. Nie wiedziałam. Myślałam, że skoro dostaję listę zabiegów wydrukowaną z systemu z komputera, to w każdym pokoju zabiegowym jest komputer i można to sprawdzić, czy to mój zabieg czy nie. Pan powiedział, że tu w pokojach lekarze komputerów nie mają. Rada nie rada pobiegłam więc do swojego pokoju po kartę z rozpisanymi zabiegami. Nie wiem, jak zrobiłam to w 5 minut, bo do pokonania miałam dwa piętra w górę w Zakładzie Przyrodoleczniczym, potem łącznik do Bloku A1, a potem znów dwa pietra w górę, ale udało się. Po schodach przeskakiwałam po dwa stopnie, choć w klapkach nie było mi wygodnie. Ale na 5 minut przed zajęciami wróciłam z kartą. Wtedy dowiedziałam się, że przy wejściu do szatni mam zmienić buty na klapki, a ponieważ przyszłam już w klapkach to musiałam wrócić się po inne buty, przyjsc w innychbutach i przed wejściem na basen zmienić je na klapki. I tak spóźniłam się na pierwszy zabieg. Na szczęście gimnastyka w basenie trwa 30 minut, więc i ja się załapałam. po prostu zaczęłam od drugiego ćwiczenia. Potem okazało się, że wszyscy przychodzą w klapkach, a przychodzenie w innych butach jest wymagane, gdy ktoś przychodzi z zewnątrz a nie ze swojego pokoju. Osobą, która wprowadziła mnie w błąd, był oczywiście pan kuracjusz, który tak zbeształ mnie za brak karty zabiegów.
Po tym doświadczeniu postanowiłam pobiec do pokoju pielęgniarek i dopytać się o wszystko czego mogę nie wiedzieć i nie domyślić się. Co potrzebuję mieć ze sobą na poszczególne zabiegi? I tak usłyszałam, że: do groty solno-jodowej potrzebuję sweter. Na masaż potrzebuję zielone prześcieradło z pokoju, czyli tę zieloną flizelinową tkaninę. Mam ją brać na wszystkie masaże. Do kąpieli siarczkowej mam wziąć ręcznik, by mieć się czym wytrzeć, a do kriokomory mieć dwie pary grubych skarpet, kostium bikini (im bardziej skąpy tym lepiej) oraz opaskę na uszy. To czego mi brak mogę kupić w tym sklepie czynnym od 10:00.
Co okazało się w praktyce? Do groty solno-jodowej nie tylko przydaje się sweter, ale też wchodzi się tam w ochraniaczach na obuwie. Dostaje się je przed pierwszym zabiegiem i mają starczyć do końca pobytu w sanatorium. Tymczasem, ponieważ klapki po basenie były wilgotne, więc przyszłam w innych klapkach, takich na obcasie. Od razu tymi obcasami zrobiłam w ochraniaczach dziury. Próbowałam dowiedzieć się gdzie kupić nowe ochraniacze, ale pani z obsługi tylko się kpiąco uśmiechnęła. To, że na ścianie za schodami wisi automat, w którym są ochraniacze po 1 zł, zauważyłam później. Oczywiście w portfelu nie miałam całej złotówki i też musiałam biegać do kasy po zmienienie mi dwóch pięćdziesięciogroszówek na monetę jednozłotową.
A kriokomora? Po pierwsze nikt nie powiedział mi, że kriokomora jest nie dla każdego. Szybko okazało się, że jestem tym, dla kogo na pewno nie jest. Ale po kolei. Jak wyglądał sam zabieg? W szatni musiałam rozebrać się do naga i ubrać w kostium bikini, na ręce i nogi nałożyć wełniane podkolanówki, a na uszy opaskę. Całość kosztowała mnie 50 złotych.Na szczęście mogłam to kupić w tym sklepie czynnym od 10:00. Potem zgodnie z zaleceniem dobrałam sobie chodaki. Od pani obsługującej kriokomorę dostałam maseczkę na twarz. Wreszcie miałam wejść do kriokomory. Tu wchodzi się parami. Ze mną wchodziła młoda dziewczyna. Moja panika zaczęła się już przed niskimi drzwiczkami prowadzącymi do korytarza. Drzwiczki otworzyły się, a moje nogi owiał przeszywający ziąb. Potem miałam zejść dziesięć schodków w dół w zupełnej mlecznej i lodowatej mgle. Na dole miałam stanąć przed drzwiami i stać tak 30 sekund. To tak zwana adaptacja. Temperatura tu wynosiła już -60 stopni Celsjusza. Dygotałam. Ale chciałam być dzielna. Dlatego po chwili, na sygnał, gdy otworzyły się drzwi i wyszedł ze środka jakiś pan, wraz z tą młodą dziewczyną i ja weszłam do kriokomory. Tam temperatura wynosiła -120 stopni. Dygotałam podwójnie. Chyba nawet nie z mrozu, ale ogarnęło mnie przerażenie. Bałam się, że zaraz świat się skończy, umrę etc. Nawet nie umiem wyjaśnić czemu tak się przeraziłam. To podobno typowy atak paniki. Łzy same leciały mi po twarzy. Po kilku sekundach zaczęłam się bać jeszcze bardziej, choć nie przypuszczałam, że jeszcze bardziej można. Ale wyczytałam, że w kriokomorze trzeba być zupełnie suchym, by nie nabawić się odmrożeń, a tu z oczu lecą łzy. Twarz mam więc mokrą. Zaraz coś złego się stanie. Liczyłam do sześćdziesięciu, by wiedzieć, kiedy minie ta cholerna minuta, ale choć skończyłam liczyć, zbawienny dzwonek nie nadchodził. Wreszcie nadszedł. Nie wiem jak wyszłam stamtąd. Ani tym bardziej jak zdołałam wdrapać się na górę po schodach i jak znalazłam swoją kartę. W szatni potwornie ryczałam. Po ubraniu się i wyjściu, nagle dowiedziałam się, że po kriokomorze muszę mieć 30 minut gimnastyki. Nikt mi o tym nie powiedział, a na zabieg (jak i na większość) przyszłam w długiej spódnicy. Jest wygodna, bo zakłada się ją w sekundę. To rodzaj fartucha wiązanego wokół pasa. Zapłakana spytałam panią, co mam zrobić w związku z tym, że mam spódnicę, a nikt mi nie powiedział, że powinnam mieć dres czy cokolwiek do ćwiczeń. Pani niezbyt przejęła się moim stanem, a na moje pytanie odpowiedziała, że mogę wsiąść na rower, a spódnicę zarzucić sobie na ramiona.
– Będzie dobrze – dodała i poszła do innych pacjentów.
I tak zapłakana wsiadłam na rower i z zarzuconą na ramiona spódnicą pedałowałam ile sił. Gdy doszłam do pokoju ryczałam aż do kolacji. Wreszcie poszłam do pielęgniarki.
– Nie chce więcej kriokomory. Nie ma żadnej siły, która by mnie zmusiła, żebym tam weszła – powiedziałam.
Pielęgniarka pokiwała głową ze zrozumieniem i kazała iść rano do lekarza. Tuż po basenie, a przed śniadaniem poszłam. W międzyczasie przeczytałam w internecie, że jak ktoś, tak jak ja, jest ciepłolubny, nie znosi mrozów i zimy, a uwielbia upały to kriokomora nie jest dla niego. Wyczytałam też, co jeszcze oferuje sanatorium. Znalazłam saunę. Dlatego podczas wizyty spytałam lekarza, czy może mi zmienić kriokomorę na saunę. Zgodził się bez wahania. Podmieniono mi zabiegi. Tego dnia odżyłam, ale dopiero po saunie, którą miałam o 15:00.
Jednak to wszystko to nie był koniec kłopotów. Pozostała sprawa płatności. Kasa w sanatorium jest czynna w tych godzinach, w których są zabiegi. Przeważnie między jednym zabiegiem a drugim miałam 10 minut, więc nie było mowy o tym, bym pobiegła do kasy i opłaciła. Zaś wtedy, gdy miałam tego czasu więcej – kasa była już zamknięta. Pobiegłam do recepcji spytać, czy mogę zapłacić za sanatorium przelewem. Powiedziano, że tak. Zleciłam więc przelew, ale… okazało się, że do kasy i tak muszę pójść. Po fakturę, no i żeby dopłacić za ostatnią noc. Bez tej dopłaty musiałabym opuścić sanatorium przed 7:00 rano w niedzielę i bez śniadania. Po kilku dniach nadszedł moment, kiedy miałam dłuższą przerwę między zabiegami. Zapewne dlatego, że już sprawniej poruszałam się między pokojem, a Zakładem Przyrodoleczniczym. Pobiegłam więc do kasy. Powiedziałam, że w niedzielę rano chcę jeszcze zjeść śniadanie i opuścić pokój dopiero potem. Pani poinformowała, że mam iść do recepcji i dowiedzieć się ile mam dopłacić, bo jestem w ramach oferty promocyjnej i ona nie wie jakie stawki obowiązują w takiej sytuacji. Spytałam, czy nie może tego sprawdzić przez telefon. Naprawdę mam biegać po gigantycznym sanatorium, jak ten kot z pęcherzem? Płacę przecież ciężkie pieniądze, a traktowana jestem jakbym zrobiła tu komuś krzywdę. Pani popatrzyła na mnie z politowaniem i westchnąwszy zdecydowała się jednak zatelefonować na tę recepcję, na którą przed chwilą kazała mi biec. Okazało się, że za nocleg mam dopłacić złotych 65, a za śniadanie 25 złotych.
Sanatorium okazało się dla mnie miejscem dość szokującym także ze względu na obsługę pokoi. Jak wspomniałam, pierwszego dnia w pokoju znalazłam jeden malusieńki szampon i jedno malusieńkie mydło. Były też dwa ręczniki – duży i mały oraz flizelinowe prześcieradło. Następnego dnia przyniesiono mi szlafrok. W połowie pobytu przyszła pani zmienić ręczniki i zdziwiła się, że nie mam łazienkowego dywanika pod stopy.
– Nie było go – powiedziałam zgodnie z prawdą.
– To, czemu pani nie zgłosiła? – Spytała pani pokojowa.
– A skąd ja miałam wiedzieć, że on powinien tu być?
Pani pokojowa nic nie odpowiedziała, tylko zadała drugie pytanie. Tym razem o ścierkę do naczyń. Odparłam, że nie mam, a w ogóle to kupiłam sobie ręczniki papierowe. W odpowiedzi na to pani pokojowa wręczyła mi ścierkę. Zrozumiałam, że taka ścierka powinna była być w pokoju.
W piątek, przedostatni dzień zabiegów, pani pokojowa (chyba zupełnie inna niż poprzednia) przyszła znów. Tym razem po to, by podpisać sprawdzenie pokoju. Zdziwił mnie ten zwyczaj, ale jak mus to mus. Pani pozaglądała mi do łazienki i spytała ile mam ręczników. Powiedziałam, że dwa tutejsze i dwa swoje.
– Nie miała pani dodatkowych?
– Nie. Nie wiedziałam, że mogę poprosić – odpowiedziałam.
Pani wzruszyła ramionami, podpisała mi kartę zabiegów (moim piórem zresztą, nie wiem czym by podpisała, gdybym nie miała przyborów do pisania) i poszła. Po pięciu minutach znów usłyszałam pukanie do drzwi pokoju. Tym razem pani pokojowa wprowadziła pana informatyka do… zepsutego komputera. Powiedziałam, że pan nie jest tu potrzebny, bo mam swój komputer, a z tego co jest w pokoju nie korzystam, ale zostałam zgromiona wzrokiem. Pan poinformował mnie, że i tak musi do tego komputera zajrzeć (szkoda, że nie może zrobić tego, gdy wyjadę). Rzucił na moje łóżko jakieś pudełka z komputerowymi częściami i dosłownie wysadził z krzesła. Zdążyłam zamknąć swój laptop. Pan zaś zaczął grzebać w tutejszym komputerze stacjonarnym. Nie wiedząc co mam ze sobą zrobić położyłam się na łóżku i zajęłam czyszczeniem wiadomości w telefonie. Pan przez ten czas coś instalował. W pewnym momencie spytał, czemu nie korzystam z tutejszej sieci internetowej. Odparłam, że czytałam w informatorze, iż kosztuje to 45 złotych za dobę. Pan odparł, że teraz jest za darmo. Tym razem ja wzruszyłam ramionami. Pan zachęcał do korzystania z tutejszej sieci, ale odpowiedziałam, że nie jest mi to potrzebne, bo mam swój Internet. Pomyślałam przy tym, że to zachęcanie jest dla mnie podejrzane – to raz. A instrukcja obsługi sanatorium, która znajduje się w biurku jest nieaktualna – to dwa. Po chwili pan poszedł sobie, a ja zostałam sama z kolejną myślą, że ja tu płacę i wymagam, ale chyba niedomagam. Szczególnie umysłowo. Nie jestem w stanie tego wszystkiego co się tu dzieje ogarnąć. Jak to jest, że za takie pieniądze jestem traktowana, jak zło konieczne i niemal wszyscy tutaj robią mi łaskę?
Co najciekawsze, to na dwa dni przed wyjazdem dowiedziałam się, że jako pełnopłatny klient mam posiłki lepsze niż ci opłacani przez NFZ. Lepszy mam też pokój, milszą obsługę etc. Powiedziała mi to pani, która zawsze przyjeżdżała i płaciła, a w tym roku po raz pierwszy przyjechała na ubezpieczenie, bo jest tu z mamusią staruszką, która skierowanie dostała od lekarza.
W tym sanatorium codziennie przypomniał mi się stary kawał mojego Ojca o dwóch przyjaciołach, którzy mieli kłopot z nadwagą i ciągle się odchudzali. Pewnego dnia spotkali się i jeden z nich był chudziutki. Drugi pyta:
– Jak to zrobiłeś, że jesteś taki chudy?
– Poszedłem do naszej przychodni i lekarz skierował mnie na taką terapię. Poszedłem, a tam w pokoju z pięknym łóżkiem z baldachimem czekała na mnie ponętna, naga blondynka, która powiedziała: „złapiesz mnie, to będę twoja.”
– No i co? Złapałeś ją?
– Nie. Goniłem wiele godzin i nie złapałem, ale za to sam widzisz, że schudłem.
Koledzy spotkali się po miesiącu. Ten drugi był jeszcze chudszy niż ten pierwszy miesiąc wcześniej i mówi do przyjaciela z pretensjami w głosie:
– Aleś mnie zrobił w konia. Poszedłem jak polecałeś, ale zamiast pięknej ponętnej, nagiej dziewczyny i łóżka z baldachimem była klatka z łożem madejowym, a w niej wielki Murzyn z kijem baseballowym, który powiedział: „Złapię cię i będziesz mój!”
– Stary! Musiałeś ty pewnie poszedłeś na to z ubezpieczenia, bo ja to byłem prywatnie.
Ale ja w tym sanatorium też byłam prywatnie. Najgłupsze jest to, że pewnie tu wrócę. Dlaczego? Bo zabiegi (poza kriokomorą) były super, a dowiedziałam się, że to co tu mnie spotkało to LUKSUS w porównaniu z innymi sanatoriami. Jeśli tak, to wolę już nie poznać tych innych.
PS Gdy wyjeżdżałam tak zmęczyłam się znoszeniem bagaży (choć jest winda i wózek bagażowy), że nie wiem czy korzyści z zabiegów szlag nie trafił. Że też sanatorium dla ludzi z chorym kręgosłupem nie ma usługi typu tragarz. Zapłaciłabym. W końcu i tak wszystko było na mój koszt.