– Trzeba się opowiedzieć po jakiejś stronie – powiedziała moja przyjaciółka głośno wspierająca rząd namawiając na jakieś przyjście przed pałac prezydencki, a gdy spytałam czy naprawdę uważa, że jest to konieczne, zaczęła wypowiadać się, że jest to wręcz niezbędne, bo Polacy szkalują Polskę w Brukseli.
Paradoksalnie godzinę później to samo powtórzył przyjaciel. Tylko jego wybór był zgoła inny. On uważa, że zagrożona jest w Polsce demokracja i próbował mnie zmusić do pójścia w manifestacji KOD. Pomijając fakt, że nie biorę udziału nawet w paradzie jamników (i nie dlatego, że już nie mam jamnika, ale dlatego, że nie w smak mi parady), moja absencja na manifestacji KOD została usprawiedliwiona tylko dlatego, że w tym czasie miałam zajęcia w szkole/na uczelni. A ponieważ płacę za nie, mam je raz w miesiącu, więc przyjaciel łaskawie pozwolił mi nie iść na KOD! Tak, jak przyjaciółka (choć z trudem) przyjęła do wiadomości, że źle się czuję i łaskawie pozwoliła nie iść przed pałac.
Prawda jest jednak taka, że mam dość. Mam dość PiS, PO, KOD, Nowoczesnej, KUKIZ’2015, a także PSL i dogorywającego poza sejmem SLD. Mam w ogóle dość polityki, polityków, partii politycznych. Mam ich dość bardziej niż kiedykolwiek. Od wielu tygodni mam dość coraz bardziej. Chce mi się i rzygać i płakać. Oba uczucia są bardzo silne. Obrzydzenie narastało we mnie tygodniami. W listopadzie, gdy wraz z Ulubionym zrobiliśmy wspólne urodzino-imieniny, osiągnęło apogeum. Impreza była w momencie ciszy wyborczej. Na szczęście, w przeciwieństwie do wydarzeń sprzed wielu lat, obyło się bez awantur. Powód prosty. Zamiast 70 osób, które zazwyczaj mnie odwiedzały na imieninach, w gości przyszło zaledwie 20 osób. Myślałam, że jest to spowodowane moim małżeństwem z Ulubionym. Gdyż właściwie od początku znajomości z nim, tak zmalała mi liczba znajomych i przyjaciół, że i ja rzadko kogoś odwiedzam i rzadko do mnie ktoś wpada. Potem okazało się, że powód jest z gatunku politycznych. Część znajomych do mnie nie przyszła, bo… będą u mnie zwolennicy PO, a to jest po prostu straszne, bo to źli, antypolscy ludzie. Z kolei druga część nie przyszła, bo będą u mnie zwolennicy PIS, a to fanatycy i wariaci. Byli wprawdzie reprezentanci jednej i drugiej strony barykady wojny polsko-polskiej, ale w zmniejszonej liczbie. Nie kłócili się. Bo nie wszyscy odczuwają przymus mówienia o polityce. Oczywiście machnęłam ręką na tych, których zabrało. Nikt nikomu nie każe gadać o polityce. Mogli przyjść i rozmawiać o literaturze, o teatrze, o filmie – nie chcieli. Polityka mózgi im zżarła, zwariowali i nie przyszli – trudno.
Potem jednak nadszedł czas po wyborach. Ja zamilkłam na prywatnym profilu na FB. (Udostępniam tylko wydarzenia literackie Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, no i wpadają tam moje zdjęcia z konta na instagramie.) Nie piszę jednak nic. I nic nie udostępniam. Nie tylko żadnych dowcipów, ale i żadnych artykułów, które czytam. A czytam sporo. Z prawa, z lewa, ze środka. Nie udostępniam nawet tych dotyczących literatury, archeologii, historii oraz kosmosu i UFO, które czytam namiętnie, a czasem wręcz maniakalnie. Miałam dość bycia pouczaną przez różnych ludzi, że jestem niepoprawna politycznie i z czegoś tam się śmiać mi nie wypada. Albo, że to nie jest ważna informacja. A przecież zakaz śmiania się i kaganiec na humor oraz cenzurę udostępnianych informacji starały się mi narzucić obie strony polsko-polskiego konfliktu oraz masa innych osób. Myślałam wówczas, że już gorzej być nie może. Okazało się jednak, że może. Zmiany polityczne spowodowały otwartą wojnę między znajomymi. Nagle pokończyły się długoletnie przyjaźnie. Ludzie masowo usuwają się z kręgów znajomych na FB i blokują dostęp do swoich tablic. Jedni na drugich próbują wymusić jakieś zachowania. Przeciągnąć na swoją stronę.
Jakieś dwadzieścia lat temu robiłam wywiad z pewnym znanym satyrykiem, który powiedział mi takie zdanie: „Satyra jeszcze nigdy nie przekonała nieprzekonanego”. Przypominam sobie to zdanie codziennie, gdy oglądam w sieci demoty. Dla kogo one są? Dla drugiej strony? Czy dla tej, która je tworzy? Pytam, bo mając w pamięci i zdanie satyryka oraz fakt, że obie strony jedna drugiej zakładają kaganiec na humor i zdarzają się przypadki grożenia prokuraturą, chciałabym wiedzieć.
Wielu moich znajomych mówi, że trzeba stanąć po którejś ze stron. Naprawdę? Naprawdę! Naprawdę są ludzie, którzy uważają, że obowiązkiem Polaka jest być po którejś stronie polsko-polskiej barykady, czyli naszej wspaniałej wojny domowej. Bo nie bójmy się tego słowa i nie oszukujmy się. Jest w Polsce wojna. Nie strzelamy do siebie tylko dlatego, że nie mamy pozwoleń na broń. Nikt nie przyjmuje do wiadomości, że rząd jeszcze nie ma stu dni, więc zarówno zachwyty z peanami jak i wieszanie psów są przedwczesne. I pomyśleć, że latami uczono nas wszystkich (i w tym i w poprzednim systemie), że Polska jest tylko jedna. I co się stało? Często myślę, czy to lata życia w PRL sprawiły, że ludzie obecni w polityce stosują metody systemu, który obalono i którym większość gardzi? Dlaczego musi być jedna słuszna linia? Dlaczego musi być jedna partia? Dlaczego musi być jeden wódz? W ustroju, który mamy, jest (i powinno się to rozumieć) naturalne, że „wodzowie” się zmieniają. Jak na razie żaden mi się nie podobał, ale ja wybredna jestem. Nie rozumiem jednak dlaczego posiadanie odmiennych poglądów oznacza bycie wrogiem?
Obejrzałam ostatnio (po raz kolejny) stary film w reżyserii Jean-Jacques Annaud pt. „Walka o ogień”. Lata ewolucji, a jak niewiele się zmienił człowiek. Naturę ma taką samą. Okropną.
Przez ostatnie wydarzenia nie jestem w stanie oglądać programów informacyjnych (a przecież zawodowo muszę, więc gdy to robię, to niemal z naczyniem na rzygi w garści). Uciekam od polityki jak mogę. Dlatego od rana pracując, jednym okiem i uchem patrzę i słucham stacji Focus TV. Przez ten czas dowiedziałam się mnóstwa ciekawych rzeczy o lwach, marsie, teleskopach, luksusowych hotelach, zamachu na Kennedy’ego. Zero nerwów. Zero bieżącej polityki. Wprawdzie o 21:00 dziś zapowiedziano dokument o tym, jak wygląda wolność w Korei („Korea Północna – wielka iluzja”), ale to daleko od nas. Choć przecież niektórzy twierdzą, że mamy w Polsce swoją Koreę.