Wczoraj przeraziłam się, ze się zestarzałam. Dlaczego? Miałam dwa spotkania autorskie w jednym dniu: o 9 rano w Iłży i o 12 w Radomiu i około 15-tej lałam się przez ręce jak trup. A przecież nie takie maratony wytrzymywałam. Co się więc stało? Nagle uświadomiłam sobie, że… przecież… przepracowałam cale święta. Wolne miałam tylko w sobotę, kiedy pojechałam ze święconką. Nota bene ową święconkę tego dnia dwa razy zgubiłam, z czego raz na amen. I niech jej Alleluja! Zaczęło się w trakcie jazdy z Saskiej Kępy na Żoliborz. Mieliśmy święcić jajka całą bandą w kościele Stanisława Kostki. Na wysokości Starego Miasta spytałam Macka gdzie święconka i… musieliśmy wracać po nią do domu. Czułam lekki niepokój, czy nie została zjedzona przez Zrazika, ale… postanowiliśmy, że w razie czego wsadzimy Zrazika do koszyczka. Będzie robił za kiełbaskę, a i jajka ma. Może trochę czarno-rude, ale uznamy je za pisanki. Święconka na szczęście jednak stała nienaruszona. Do kościoła dojechaliśmy w miarę szybko. Pewnie dlatego, że postanowiłam jak Lisa z „Dzieci z Bullerbyn” przebiec przez rozstaje, czyli śmignąć koło Starówki, by nie przypomniał mi się za chwile jakiś inny „kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej”. Na dziedzińcu przed kościołem na stole poświeciliśmy jajka, pomodliliśmy się przy grobie Pańskim z cytatem ze Słowackiego, który to cytat tez wywołał we mnie myślenie „Polska, ale jaka?”, ja jeszcze sobie poszłam na chwilę zadumy do księdza Jerzego. jak ten czas leci! Wydaje mi się jakby to było wczoraj, gdyśmy całą klasą zerwali się na jego pogrzeb. Mój kumpel Piotrek kiedyś opowiadał jak ksiądz Jerzy po lekcjach religii grał z nimi w ping ponga… A teraz leżał w grobie, a przed nim klęczniki i do nich przybite teksty modlitwy o rychłą beatyfikację. Ot. Takie miałam myśli. Wreszcie ruszyłyśmy do tzw. Araba na konsumpcję święconki. Tam z moich czterech jajek pożarliśmy wspólnie dwa. Po jakichś dwóch godzinach pożegnaliśmy przyjaciół i wyruszyliśmy do Łomianek do domu opieki, gdzie przebywa Maćka babcia, a moja eks teściowa. Podzieliliśmy się z nią jajkiem. Ja zrobiłam Maćkowi kilka zdjęć z babcią i … do domu. (Z babcią i jej Alzheimerem nie bardzo jest o czym rozmawiać niestety).
W domu znów padło sakramentalne pytanie o święconkę. Została u babci. Była godzina 18-ta i nie powiem, bym nadawała się do jazdy z powrotem do Łomianek. Po święconkę nie wróciliśmy. Spadło ciśnienie, Maciek też się przewracał, a ja byłam zmęczona. To jednak było preludium. Następnego dnia, czyli w niedzielę zawiozłam Maćka do przyjaciół. Święconki nie miałam, ale gościniec w postaci żarcia wzięłam. Siedliśmy z przyjaciółmi do stołu, przy którym było nas kilkanaście osób. (Zawsze to weselej niż robić święta dla siebie i syna). Niestety o 12 musiałam uciec do pracy. Ponieważ w wielkanocną niedzielę na pójście do kościoła czasu nie było, więc wkroczyłam do wydania i zaśpiewałam na cały regulator „Otrzyjcie już łzy płaczący…” w czym dzielnie sekundowali mi ci, którzy podobnie jak ja musieli przyjść tego dnia do pracy. Potem rozpoczął się obłęd, o którym pisać mi się nie bardzo chce. W każdym razie wróciłam po Maćka po 19-tej. Raczej zmęczona.
Podobnie było w poniedziałek. Znów wstałam rano, zawiozłam Macka do przyjaciół. Tym razem do innych. Znów zjedliśmy wspólnie śniadanie i wyruszyłam do pracy. Niestety po 3 kilometrach zabrakło mi benzyny (od dwóch dni nie miałam kiedy zatankować) i przyjaciel zasuwał do mnie z pięciolitrowym baniakiem paliwa. W pracy w związku z tą tragiczną wiadomością o pożarze w Kamieniu Pomorskim miałam jeszcze większy obłęd niż w niedzielę. Wpłynęła na to m.in. decyzja wojewody mazowieckiego o wzmożonej kontroli domów socjalnych w regionie. Trzeba było uwijać się jak w ukropie, gonić reporterów i pilnować montaży. Po Maćka zajechałam do przyjaciół znów około 19-tej. Przyjaciółka, czyli pani domu była w nerwach, bo następnego dnia czekała ją operacja i to pod narkozą. Siedziałam z nią do tzw. naturalnego zmęczenia uznając, że jak kobita nie padnie to w nocy będzie się co chwila budzić i myśleć o operacji. No i tak się stało. Padła, a rano zadzwoniła, że jest już po wszystkim i jednak wybudziła się z narkozy. Polipa, którego jej wycięto nie ujrzała. Szkoda! Takie były plany przetwórcze! Poprzedniego wieczora chcąc ją rozbawić marynowaliśmy polipa, smażyliśmy i dusiliśmy w zalewie grzybowej. Trudno. Ważne, że z nią ok.
Ja tego dnia szykowałam się do wyjazdu do Radomia, bo przecież następnego dnia miałam mieć te spotkania. Planowałam, że zajadę do Radomia koło 15-tej. Spokojnie wypiję piwko, zrelaksuję się z chłopakami z naszej delegatury TVP Warszawa i pójdę do rodziny na dalszy relaks. Niestety plany znów diabli wdzieli. Zaczęło się od… klimatyzacji, która nie działała. Nie pojadę w upał do Radomia z niedziałająca klimą. Naprawa (wymiana czujnika) trwała do 17-tej minutami. W międzyczasie musiałam odebrać dokumenty z urzędu dzielnicy, zawieźć do redakcji by podpisać nową umowę o współpracy z TVP, spakować się i… o 17:30 ruszyłam w drogę. O 19-tej z minutami byłam na radomskim Placu Konstytucji 3-go maja i parkowałam przed apteką. Poczułam się jak w domu, bo na wprost mnie dwóch żulików mówiło o tym, czy warto iść i popatrzeć, co tam słychać „na Żeromka”. Po chwili „na Żeromka” słychać było mnie z chłopakami jak piliśmy piwko w knajpie „Pod kasztanami”, a potem… oddaliłam się do rodziny (też „na Żeromka”) na plotki. Trupem padłam koło północy opowiedziawszy jak sprawy z domem, pracą, Maćkiem itd. Rano musiałam zerwać się o 6-tej, by przygotować się do spotkań itd. O 8 grzecznie czekałam przed Biblioteką Publiczną w Radomiu na panią bibliotekarkę i pojechałyśmy do Iłży. Tam… po dwugodzinnym spotkaniu i herbacie z kanapkami wyruszyłyśmy do Radomia gdzie odbyłam drugie, też dwugodzinne spotkanie z gimnazjalistami. Na obiad do rodziny dotarłam na 15-tą. Byłam w formie trupa. Dopiero dziś – gdy jakiś wmontowany we mnie zegar obowiązkowości zerwał mnie o 7 rano uświadomiłam sobie, że ostatni wolny dzień, czyli Sobota Wielkanocna też był męczący – swięconka, podróże, rano gotowanie, zakupy itd.
A tu wczoraj wieczorem w mojej skrzynce znalazł się list od pewnego poety, którego znam z nazwiska i wierszy…z takim tekstem: „pani żyje za szybko jak na moje wyobrażenia o życiu, zbyt intensywnie, no i od samego czytania o tym mógłbym dostać zadyszki.” Ja właśnie wczoraj dostałam. Dopiero ten list paradoksalnie mnie uspokoił. To jednak nie starość. To przemęczenie. Dziś… postanowiłam wyhamować i nie pędzić. Mam do napisania tylko 2 teksty i zamierzam spędzić urocze chwile na Światowym Dniu Poezji. Jak zapadnę się w fotel w kawiarni Literackiej to nie podniosę się. Przynajmniej przez jakiś czas. Ot co!
PS. Mam nadzieję, że teściowa zjadła święconkę.
W domu znów padło sakramentalne pytanie o święconkę. Została u babci. Była godzina 18-ta i nie powiem, bym nadawała się do jazdy z powrotem do Łomianek. Po święconkę nie wróciliśmy. Spadło ciśnienie, Maciek też się przewracał, a ja byłam zmęczona. To jednak było preludium. Następnego dnia, czyli w niedzielę zawiozłam Maćka do przyjaciół. Święconki nie miałam, ale gościniec w postaci żarcia wzięłam. Siedliśmy z przyjaciółmi do stołu, przy którym było nas kilkanaście osób. (Zawsze to weselej niż robić święta dla siebie i syna). Niestety o 12 musiałam uciec do pracy. Ponieważ w wielkanocną niedzielę na pójście do kościoła czasu nie było, więc wkroczyłam do wydania i zaśpiewałam na cały regulator „Otrzyjcie już łzy płaczący…” w czym dzielnie sekundowali mi ci, którzy podobnie jak ja musieli przyjść tego dnia do pracy. Potem rozpoczął się obłęd, o którym pisać mi się nie bardzo chce. W każdym razie wróciłam po Maćka po 19-tej. Raczej zmęczona.
Podobnie było w poniedziałek. Znów wstałam rano, zawiozłam Macka do przyjaciół. Tym razem do innych. Znów zjedliśmy wspólnie śniadanie i wyruszyłam do pracy. Niestety po 3 kilometrach zabrakło mi benzyny (od dwóch dni nie miałam kiedy zatankować) i przyjaciel zasuwał do mnie z pięciolitrowym baniakiem paliwa. W pracy w związku z tą tragiczną wiadomością o pożarze w Kamieniu Pomorskim miałam jeszcze większy obłęd niż w niedzielę. Wpłynęła na to m.in. decyzja wojewody mazowieckiego o wzmożonej kontroli domów socjalnych w regionie. Trzeba było uwijać się jak w ukropie, gonić reporterów i pilnować montaży. Po Maćka zajechałam do przyjaciół znów około 19-tej. Przyjaciółka, czyli pani domu była w nerwach, bo następnego dnia czekała ją operacja i to pod narkozą. Siedziałam z nią do tzw. naturalnego zmęczenia uznając, że jak kobita nie padnie to w nocy będzie się co chwila budzić i myśleć o operacji. No i tak się stało. Padła, a rano zadzwoniła, że jest już po wszystkim i jednak wybudziła się z narkozy. Polipa, którego jej wycięto nie ujrzała. Szkoda! Takie były plany przetwórcze! Poprzedniego wieczora chcąc ją rozbawić marynowaliśmy polipa, smażyliśmy i dusiliśmy w zalewie grzybowej. Trudno. Ważne, że z nią ok.
Ja tego dnia szykowałam się do wyjazdu do Radomia, bo przecież następnego dnia miałam mieć te spotkania. Planowałam, że zajadę do Radomia koło 15-tej. Spokojnie wypiję piwko, zrelaksuję się z chłopakami z naszej delegatury TVP Warszawa i pójdę do rodziny na dalszy relaks. Niestety plany znów diabli wdzieli. Zaczęło się od… klimatyzacji, która nie działała. Nie pojadę w upał do Radomia z niedziałająca klimą. Naprawa (wymiana czujnika) trwała do 17-tej minutami. W międzyczasie musiałam odebrać dokumenty z urzędu dzielnicy, zawieźć do redakcji by podpisać nową umowę o współpracy z TVP, spakować się i… o 17:30 ruszyłam w drogę. O 19-tej z minutami byłam na radomskim Placu Konstytucji 3-go maja i parkowałam przed apteką. Poczułam się jak w domu, bo na wprost mnie dwóch żulików mówiło o tym, czy warto iść i popatrzeć, co tam słychać „na Żeromka”. Po chwili „na Żeromka” słychać było mnie z chłopakami jak piliśmy piwko w knajpie „Pod kasztanami”, a potem… oddaliłam się do rodziny (też „na Żeromka”) na plotki. Trupem padłam koło północy opowiedziawszy jak sprawy z domem, pracą, Maćkiem itd. Rano musiałam zerwać się o 6-tej, by przygotować się do spotkań itd. O 8 grzecznie czekałam przed Biblioteką Publiczną w Radomiu na panią bibliotekarkę i pojechałyśmy do Iłży. Tam… po dwugodzinnym spotkaniu i herbacie z kanapkami wyruszyłyśmy do Radomia gdzie odbyłam drugie, też dwugodzinne spotkanie z gimnazjalistami. Na obiad do rodziny dotarłam na 15-tą. Byłam w formie trupa. Dopiero dziś – gdy jakiś wmontowany we mnie zegar obowiązkowości zerwał mnie o 7 rano uświadomiłam sobie, że ostatni wolny dzień, czyli Sobota Wielkanocna też był męczący – swięconka, podróże, rano gotowanie, zakupy itd.
A tu wczoraj wieczorem w mojej skrzynce znalazł się list od pewnego poety, którego znam z nazwiska i wierszy…z takim tekstem: „pani żyje za szybko jak na moje wyobrażenia o życiu, zbyt intensywnie, no i od samego czytania o tym mógłbym dostać zadyszki.” Ja właśnie wczoraj dostałam. Dopiero ten list paradoksalnie mnie uspokoił. To jednak nie starość. To przemęczenie. Dziś… postanowiłam wyhamować i nie pędzić. Mam do napisania tylko 2 teksty i zamierzam spędzić urocze chwile na Światowym Dniu Poezji. Jak zapadnę się w fotel w kawiarni Literackiej to nie podniosę się. Przynajmniej przez jakiś czas. Ot co!
PS. Mam nadzieję, że teściowa zjadła święconkę.