Tęsknię za czasami, kiedy byliśmy jednością. Przez lata byliśmy nią w ten jeden dzień, gdy w całej Polsce odbywały się koncerty finałowe Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Nie umiemy jednak być razem. Gdy nie mamy wrogów (np. obcych z kosmosu) wymyślamy ich. Inny kolor skóry, inne wyznanie, inny klub sportowy, inne poglądy polityczne, inny język, inna narodowość – wróg. Czemu człowiek musi dzielić się na stada? Czy nie umie, czy nie chce stworzyć jednego? Paradoksalnie Jerzemu Owsiakowi udawało się przez wiele lat stworzyć w Polsce jedno stado pomocowe. W Finale Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy grała cała Polska, a ten kto nie grał, kogo jąkający się showman denerwował, siedział cicho. Byli i tacy, których denerwował, ale jednak wspierali. Bo liczył się cel, a nie ten, kto to wymyślił czy realizował. Dziś w modzie jest manifestowanie niechęci do WOŚP. Ostatnio do tradycyjnych oskarżeń o defraudację pieniędzy ze zbiórek doszło oskarżanie o to, że kto popiera WOŚP popiera aborcję i eutanazję. Naprawdę??? Czy kupowany przez Fundację sprzęt (jego istnienia nikt nie kwestionuje) służy aborcji lub eutanazji czy ratowaniu życia? Czy naprawdę źli ludzie popierają WOŚP, a dobrzy Caritas? Czy nie ma w Polsce miejsca dla wielu Fundacji? Ależ lubimy dzielić! Ktoś więc podzielił ten naród w sprawie pomagania. W jakim celu to zrobił?
Nie lubię takich podziałów. Jestem państwowcem. Dlatego nie jestem w stanie zrozumieć, walki legalnie wybranego rządu z legalnie wybranymi władzami Warszawy czy legalnie wybranymi władzami samorządu województwa mazowieckiego i odwrotnie. Tymczasem ta walka wynika z partyjno-politycznego podziału. Władza państwa jest w rękach PIS, władzę w mieście sprawuje PO, a samorządem na Mazowszu rządzi PSL. Dla mnie Polska jest jedna. Jej obywatele, nawet jeśli mają różne poglądy i są różnego wyznania, a nawet narodowości, powinni być jednością. Dlatego jeszcze w grudniu ubiegłego roku, kiedy moja skrzynka pękała w szwach od wezwań na marsze, protesty, pikiety oraz żądań podpisania petycji w obronie tego i owego na prywatnym profilu na FB napisałam: „W związku z ostatnimi wydarzeniami w kraju i na FB oświadczam, że moim zdaniem nie należy wierzyć władzy, bo władza chce naszego dobra, a nasze dobro to nasz majątek. Nie należy też wierzyć opozycji, bo ta chce władzy, a przecież już wiadomo, że władza chce naszego dobra, a nasze dobro to nasz majątek. Dlatego nie przeszkadzają mi znajomi popierający KOD ani popierający rząd PiS, choć dziwię się zaangażowaniu ich wszystkich, wrzaskom, piekleniu się etc. Bardzo jednak proszę, by nikt nie narzucał mi swojej wizji rzeczywistości, jako jedynej słusznej. Nikogo nie zamierzam wyrzucać z grona znajomych, nawet gdy przyłapię go na zaspokajaniu oralnie lub ręcznie liderów władzy lub liderów opozycji. Wyznaję zasadę pełnej wolności poglądów, choćby były nie wiem jak głupie. I tylko przypominam, że politycy to zupełnie nic nie wiedzą o życiu, bo rzadko który sam robi zakupy, chodzi na zebrania w szkole, czy rozmawia ze zwykłymi ludźmi, których nie stać nawet na jeden w miesiącu bilet do kina. I tyczy to zarówno władzy jak i opozycji.”
Ci, którzy mnie znają, a znajomi z racji bycia znajomymi (samo słowo oznacza „znanie”) powinni wiedzieć, że zgodnie z moim zwariowanym poczuciem humoru przymiotnik „oralny” oznacza „słowny”, a więc „werbalny”, zaś „ręczny” oznacza wymachiwanie różnego rodzaju przedmiotami. Jednak zrozumieli nieliczni. Posypały się na mnie bowiem straszne gromy. I to ze strony wszystkich, którzy wyznają jedną z dwóch przeciwnych sobie, a ostatnio panujących w Polsce religii – kijowskiej i smoleńskiej. Naciskano, że muszę się opowiedzieć. Muszę coś wyznawać. Brak opowiedzenia się po którejkolwiek ze stron tego obrzydliwego polsko-polskiego sporu (a może już wojny?) oznacza zgadzanie się ze stroną przeciwną od tej, z którą zgadza się wywierający na mnie nacisk. Jeden ze znajomych, którego wyciągnęłam z zawodowego niebytu, a nawet zrobiłam mu stronę internetową, publicznie zarzucił mi, że w TVP zagarnęłam jego… dorobek! (sic!) Naprawdę? Przyszłam tam 20 lat temu, pół roku po jego odejściu i nie na jego stanowisko, a jako zwykły reporter. Na dodatek nie przyszłam tam na jakiejkolwiek fali politycznej, a zwyczajnie, jako dziennikarz zajmujący się kulturą. On zaś też nie odszedł z przyczyn politycznych, a (jak sam mi zresztą opowiadał) zupełnie innych, które jednak (tak, jak jego nazwisko) przemilczę, gdyż nie chcę być nieelegancka. Teraz, gdy jest zaangażowany politycznie, ryczy w jedynej w swoim pojęciu słusznej sprawie siekąc na oślep ciosami życzliwych sobie, którzy nie płyną z tym prądem, z którym on płynie. Po tym swoistym ataku płakałam tak, że ani przyjaciółka ani Ulubiony długo nie mogli mnie uspokoić. Chciałam wszystkim pozwolić na bycie sobą, a tu… dostałam od wszystkich w twarz. Napisałam więc po kilku dniach bardzo rozgoryczona:
„A śpiewak także był sam” przypomniał mi mój syn ten cytat. Ponieważ okazało się, że jestem wrogiem popierających PiS i wrogiem zwolenników KOD chciałam wszystkich przeprosić za to, że jestem sobą. Przepraszam za to, że brzydzą mnie politycy. Przepraszam za to, że brzydzi mnie władza. Przepraszam za to, że brzydzi mnie opozycja.
Nie umiem inaczej. Nie jestem tchórzem. Nie idę z żadnym prądem dla jakichkolwiek korzyści. Nigdy nie lizałam dupy żadnej władzy!!! I nie będę!!!
Ale przecież trzeba się opowiedzieć! Ktoś kto (jak ja) nie chce – jest takim śmieciem, że można na niego tylko pluć. Podziwiam jak jesteście pewni racji liderów popieranych przez siebie opcji.
Gdyby środowisko dziennikarskie było solidarne i przez tydzień nie napisało słowa o politykach (jest wiele innych tematów) bylibyśmy naprawdę czwartą władzą i Sejm by się zesrał ze strachu, a nie wprowadzał ograniczenia dla mediów, a tak… jedni z Was chodzą na pasku władzy a drudzy opozycji, która chce być władzą. Ja na niczyim. Widzę, że nie jesteście w stanie tego znieść. Zawsze śmialiście się z tego, że nie chcę robić tematów politycznych. Myślicie, że nie wiem?
Boli was to, że przez 20 lat współpracy z TVP nie skorzystałam z żadnych politycznych znajomości, by załatwić sobie etat czy program.
Tak bardzo Was wkurwia moja postawa?
Nie kupujcie moich książek. I tak zresztą tego nie robiliście. Przecież za każdym razem, gdy jakąś wydawałam zadawaliście mi w prywatnych rozmowach durne pytania; „gdzie można kupić?” udając tym samym zainteresowanie, choć świetnie wszyscy wiemy, że to co robię macie tak głęboko w dupie, że ani James Bond ani CSI Warsaw ani nawet zachodnioniemiecka maszyna do drenowania tego nie znajdzie. Wszyscy też wiemy, że przecież byle Debil wie, gdzie kupuje się książki. W mięsnym przecież. No… może w warzywniczym. Księgarnia to zbyt trudne dla Was słowo. Promocja ostatniej, napisanej do spółki z nieżyjącym Ojcem, który w grobie się przewraca patrząc na ogarniającą mnie rzeczywistość, jest 26 stycznia o 18:30 w Domu Spotkań z Historią. Nie musicie na niej być. Nie jestem przecież nikim ważnym. Tak więc obecność na niej nikomu z Was nic nie załatwi. A nieobecność też nie zaszkodzi. Nie jestem przecież mściwa i nie odgrywam się na ludziach. Jestem głupia i opowiadam dowcipy o seksie i defekacji.
Z pokorą przez lata przyjmowałam: odbieranie mi programów, zdejmowanie mnie z funkcji wydawcy, wyrzucanie z grafika (trzeci miesiąc jestem poza grafikiem), a nawet kradzież moich pomysłów.
Z pokorą przyjmowałam traktowanie mnie jak zboczonego kretyna z powodu poczucia humoru. To słanie na priv wszystkich świńskich obrazków, które na pewno mi się spodobają, a których nie mieliście odwagi wrzucić na swoją facebookową tablicę, bo „co inni pomyślą”…
Z pokorą przyjmowałam śmianie się z moich zainteresowań, z mojego portalu genealogicznego, małżeństwa z młodszym facetem itd.
Z bólem, już bez pokory, przyjmowałam do wiadomości fakty, że ci, którzy odzywali się do mnie, gdy byłam wydawcą, redaktorem prowadzącym etc., zapominali o mnie, gdy spadałem ze stołka.
Ponieważ nie wiem, kto z Was to przyjaciel a kto wróg, więc być może (jak dożyję, bo mam wrażenie, że zaraz przyjdziecie po prostu zatłuc mnie jak karalucha) wyślę komuś z Was zaproszenie na promocję napisanej do spółki z nieżyjącym Ojcem książki „Syn dwóch matek”. Spokojnie możecie je olać!
Ojca też olewano. Świetnie pamiętam jak wracał do domu z pracy i na próżno szukał w „Kurierze” swojego tematu, który przeważnie spadał, bo ważniejsze były te polityczne od tych historycznych. „Może jutro puszczą” mówił. I tylko ja widziałam jak mu przykro.
Teraz jego imię nosi studio D. Pomysł Bartka. Ale wątpię czy Ojciec cieszy się teraz patrząc na niektóre z emitowanych z tego studia programów.
I tak tego nie zrozumiecie. Dla Was istnieją tylko dwa kolory. Ja widzę całą paletę.
Ale nie czytajcie też mojego bloga. Po co czytać coś tak niezaangażowanego politycznie?
Nie piszcie do mnie (i tak zresztą nie piszecie jak nie macie interesu, a ostatnio nie macie). Nie dzwońcie do mnie (i tak nie dzwonicie, bo przecież wyszłam za mąż za Zacharjasza, który waszym zdaniem „jest po ukraińsku nieszczery”, a poza tym ostatnio z wiadomych względów nie macie interesu). Spierdalajcie! Wystarczą mi „Pan Monż” i „Panicz Syn” oraz pies i kot. Prawdziwych przyjaciół, poza nimi dwoma, mogę policzyć na palcach. I to jednej ręki.
Ale dziękuję za lekcję życia. Teraz już wiem: „każdy dobry uczynek musi być pomszczony”. A „Wolność ma swoją cenę”. Ja jestem wolna. A Wy?”
Znów mi się dostało. Zwłaszcza za cytat z „Murów”. Odezwał się nawet kolega, którego nie widziałam na oczy 25 lat. On też nie nauczył się czytać ze zrozumieniem. Bo to jest niesamowite, jak wybiórczo traktujemy te piosenkę. Zwłaszcza, kiedy się tak mocno w coś angażujemy. Bierzemy tylko słowa, że „mury runą”. Zapominamy o tym, co jest na końcu songu. O zwrotce, która po słowach:
„kto sam ten nasz najgorszy wróg,
a śpiewak także był sam”
brzmi:
„Patrzył na równy tłumów marsz
Milczał wsłuchany w kroków huk
A mury rosły, rosły, rosły
Łańcuch kołysał się u nóg.”
Ta ostatnia zwrotka jest często pomijana. Jest niewygodna zarówno dla dzisiejszych rządzących elit, jak i dla dzisiejszej opozycji. W końcu i jedni i drudzy wycierają sobie gęby opozycją z czasów PRL, jako jedyni prawdziwi spadkobiercy jej ideałów. Ostatnia zwrotka niewygodna była zawsze. Także w latach 80. Sam Kaczmarski wspominał, że podczas występu w Poznaniu w 1981 roku zgromadzeni krzyczeli: Mury nie rosną, ale runą, runą! W jednym z wywiadów powiedział zresztą: „Mury” napisałem w 1978 r. jako utwór o nieufności do wszelkich ruchów masowych. Usłyszałem nagranie Luisa Llacha i śpiewający, wielotysięczny tłum i wyobraziłem sobie sytuację – jako egoista i człowiek, który ceni sobie indywidualizm w życiu – że ktoś tworzy coś bardzo pięknego, bo jest to przepiękna muzyka, przepiękna piosenka, a potem zostaje pozbawiony tego swojego dzieła, bo ludzie to przechwytują. Dzieło po prostu przestaje być własnością artysty i o tym są „Mury”. I ballada ta sama siebie wywróżyła, bo z nią się to samo stało. Stała się hymnem, pieśnią ludzi i przestała być moja.
Ja też cenię sobie indywidualizm. Dlatego żal mi Jacka Kaczmarskiego i jego piosenki. Tego, jak bardzo jej sens został wypaczony. Ale cóż… poeta sam to przewidział.
Dziś do budowania muru wykorzystuje się nie tylko piosenkę, ciągnąc ja jak starą kołdrę. Wykorzystuje się też WOŚP. Kiedyś Polska żyła kolejnymi finałami. Wczoraj mój znajomy publicznie napisał, że WOŚP popierają głównie zwolennicy KOD i PO. A przecież WOŚP powstała dużo wcześniej niż istniejące na dzisiejszej scenie politycznej partie (PiS, PO, SLD, Nowoczesna itd.), powstała też dużo wcześniej niż KOD.
WOŚP to całe życie mojego Panicza Syna, bo Fundacja powstała w marcu 1993 roku, a on urodził się kilka miesięcy później. I co roku oboje dziękujemy, że kupiony za zgromadzone podczas finału pieniądze sprzęt, nigdy nie był nam potrzebny.
Czwarty miesiąc siedzę w domu i wychodzę tylko wtedy, kiedy naprawdę muszę. Piszę. Idzie mi średnio. Może dlatego, że tęsknię? Tęsknię za dawną jednością. Za czasami, kiedy w takim dniu, jak dzisiejszy, wszystkie stacje telewizyjne i radiowe relacjonowały jak polscy obywatele są hojni. Kiedy prezenterki i prezenterzy wszystkich kanałów telewizyjnych miały przyczepione do ubrań serduszka. Kiedy w finałach brało udział wojsko, straż pożarna, harcerze, ratownicy i każdy kto chciał. Kiedy żaden urzędnik nie odmówił podarowania choćby drobiazgu na licytację, dzięki czemu licytowano ciekawsze rzeczy niż pisma o odmowie wzięcia udziału w finale WOŚP. Kiedy mogłam z przepustką współpracownika wejść do sztabu na Woronicza i pokazać to wszystko synowi z bliska, bo finał relacjonowała telewizja publiczna – w końcu zbiórka też jest publiczna. Kiedy ten, kto nie chciał w finale uczestniczyć siedział cicho i ze swojego niewspierania nie robił manifestacji. Czułam wtedy, jak wszyscy byliśmy bardzo zjednoczeni. Szkoda, że to już przeszłość. A jaka jest przyszłość? Przecież mamy na nią wpływ. Czy będziemy dalej budować mur? Czy może przeczytamy słowa Jacka Kaczmarskiego ze zrozumieniem i oddamy mu jego piosenkę?
A ja tradycyjnie gram… Tu można kliknąć, by wziąć udział w aukcji moich książek na cele WOŚP.