Górale i składaki, czyli brak mi zaprawy

Spread the love

Gdy miałam 10 lat tata kupił rowery. Dla mnie pomarańczowego flaminga. Był diabelsko ciężki. Mama mówiła, że to nasze pierwsze cztery kółka, bo były to lata siedemdziesiąte, kiedy samochody były na talony i przedpłaty. Rowery nie miały przerzutek. Koła – małe w porównaniu z dzisiejszymi górskimi rowerami, a jednak… To na składaku pojechałam z ojcem z Warszawy do Radziejowic koło Mszczonowa. Pojechałam rano, by wieczorem wrócić. To prawie 50 kilometrów w jedną stronę. Wybraliśmy Radziejowice, bo całe dzieciństwo tam w pałacu Krasińskich spędzałam wakacje. Tam zwyzywałam od dup Tadeusza Fijewskiego, którego pies zjadł bordowy kubraczek mojego misia – Miamola. Tam wpadłam na plan filmu o Kazimierzu Opalińskim, bo też jakiś pies (tym razem jego) okazał się moim wrogiem. Tam mama wpadła do stawu. Tam rysowałam portret Jerzego Połomskiego i łowiłam z nim ryby. Tam bałam się drzewa całego w hubie. Tam obchodziłam hucznie 4 urodziny. Pamiętam, że mama postawiła mnie na stole i pytała wszystkich wczasowiczów, czy jestem duża. Wreszcie w Radziejowicach robiłam wyścigi ślimaków. Żaden nie był ukończony, bo zawodnicy zasypiali w połowie. Było to więc miejsce dla mnie magiczne. Czy to dlatego bez trudu jako dziesięciolatka na ciężkim składaku bez przerzutek zrobiłam w ciągu dnia 100 kilometrów?

We wtorek z klasą mojego syna pojechałam na wycieczkę rowerową do Modlina. Też dla mnie historyczne miejsce. Twierdzę Modlińską kanalizowali mój dziadek z pradziadkiem (Bronisław i Ludwik Piekarscy). Mj tata spędzał tam swoje ostatnie spokojne wakacje. W sierpniu 1939 roku przeszedł kanałmi Twierdzy Modlińskiej ze swoim bratem Antkiem, który potem zginął w Powstaniu Warszawskim i panem Fredkiem, który miesiąc później podpisał volkslistę. W domu mam plany kanalizacji Modlina. W dzieciństwie ojciec jeździł tam z odczytami na temat histori fortyfikacji.

Modlin leży od Warszawy w odległości podobnej jak w przypadku Radziejowic. No… może nawet trochę bliżej, ale jechaliśmy ścieżkami rowerowymi, wałem itp., więc wyszło jakieś 50 kilometrów w jedną stronę. Gdy dojeżdżaliśmy na miejsce mało nie wyzionęłam ducha. W Nowym Dworze, gdy ledwo przebierałam nogami słyszałam w uchu głos śp. ojca „dasz radę Małgorela” i chyba ten głos sprawił, że dałam radę.

Czemu ledwo zipałam? Bynajmniej nie ze starości… Ojciec miał więcej lat niż ja teraz, gdy pojechał ze mną do Radziejowic. Rower też miałam lepszy niż PRL-owski składak: przerzutki, wielkie koła, nawet żelowe siodełko. Po prostu brak zaprawy.

Ostatni raz na rowerze byłam rok temu – też na wycieczce klasowej syna. Tyle, że była krótsza i jednodniowa – nad Zalew Zegrzyński i z powrotem. Teraz to była prawdziwa wyprawa. Gdy w środę o 19-tej wróciłam do domu – padłam i wstałam… dopiero następnego dnia o 7-mej. Jednak na rowerze trzeba jeździć regularnie, a nie raz w roku dać się zarżnąć grupie szalejących piętnastolatków. No, ale dzięki temu (albo przez to, bo przecież pojechałam w sumie podsłuchiwać młodzież), że byłam tak wymęczona, nie słyszałam nocnych harców, a ponoć trwały do 3 w nocy. Ponoć wybijali rytm metalowymi łóżkami… Ponoć śpiewali, darli się, biegali, krzyczeli, a ja nic. Spałam jak zabita. Tfu. Zajeżdżona. Rowerem.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...

Dodaj komentarz