Pojechałam ostatnio na 4 dni do Kazimierza Dolnego. Wyjazd związany był z uroczystym otwarciem szlaku Marii Kuncewiczowej. Pojechałam chętnie, bo lubię Kazimierz. Nie jest to dla mnie miasteczko jedno z wielu, ale miasteczko jedno z niewielu. Jedno z niewielu miasteczek mojego dzieciństwa. To tu wielokrotnie spędzałam wakacje z rodzicami. Wyglądało wtedy tak samo jak dziś, ale takie samo nie było. Przede wszystkim było tam mniej turystów. Być może dlatego, że kiedyś ludzie przyjeżdżali do Kazimierza, bo był miastem malarzy i intelektualistów. Teraz też ludzie przyjeżdżają, ale dlatego, że modny. Jednak chyba nie wiedzą czemu tę modę zawdzięcza. Tak widzę tę różnicę.
Miałam 8 lat, gdy na rynku w Kazimierzu Dolnym mama kupiła mi obrazek. Był to namalowany piórkiem widoczek kazimierskiego rynku. Mama jednak nie kupiła go, ot tak, nagle, ni stąd ni zowąd. Zakupowi towarzyszyły swoiste przymiarki. Przez cztery tygodnie pobytu mama codziennie oglądała wystawione na rynku przez kazimierskich malarzy prace i wybierała spośród nich taką, która miała być moim pierwszym całkowicie własnym obrazem. Ponieważ nasze fundusze nigdy nie były nieograniczone, więc mama nie podjęła decyzji od razu i pochopnie, ale po długich rozmowach i konsultacjach z tatą, wyraźnie zmęczonym tymi przedłużającymi się, bo trwającymi niemal miesiąc, zakupami. Przez ten miesiąc mama rozmawiała też z malarzami. Zaglądała przez ramię tym, którzy malowali z natury i podejmowała decyzję. Wreszcie, na dzień przed odjazdem, kupiła mi obrazek. Nie był on wielkim i drogim obrazem olejnym, a niewielkim obrazkiem wykonanym piórkiem. Kupując powiedziała malarzowi:
– Kupuję to dla jedynej córki! A ponieważ inwestuję w pana, więc niech pan pamięta, że ma to się zwrócić.
– Jak zwrócić? – spytał zdumiony malarz, a mama z miejsca mu wyjaśniła, że ma on po prostu zostać sławnym artystą, bo wybiera jego obrazek spośród tysięcy innych, czyli w niego inwestuje. Pan zaniemówił i pokiwał głową.
Nie pamiętam wyglądu malarza (chyba miał brodę i kapelusik, ale może to tylko projekcja) tylko tę rozmowę. Pamiętam, że obrazek kupiony został na rynku pod domem SARP, czyli Stowarzyszenia Architektów RP. Malarz nazywał się Dzikowski, a imię jego zaczynało się na K., bo na obrazku widnieje sygnatura K.Dzikowski i data 1975.
A napisałam o tym, bo chciałabym wiedzieć, co się stało z panem Dzikowskim, w którego moja mama zainwestowała. Żądać zwrotu pieniędzy nie będę. I to nie dlatego, że nie pamiętam zapłaconej kwoty i była denominacja, ale dlatego, że lubię ten obrazek. Przypomina mi czasy, gdy Kazimierz był bardziej artystyczny a mniej odpustowy. Gdy koguty można było kupić tylko w jednym miejscu. Gdy chodziłam z rodzicami do willi Antoniego Michalaka, którego uczniem był tata, a który w Kazimierzu namalował portrety obojga moich rodziców. Gdy zabrał mnie tata do podziemi Klasztoru Franciszkanów, gdzie pozwolono mi wejść, bo jeszcze nie byłam kobietą i przy mnie opowiadano o mękach jakie odbywały się w klasztornych podziemiach w czasie okupacji. Gdy szliśmy na piechotę do kamieniołomu. Gdy łowiłam z tatą ryby pływając po Wiśle pontonem. Gdy z Lublina przyjechali do nas babcia z ciocią i z wujkiem. Gdy przyjechał spod Zamościa stryj Janek. Tylko po to, by zjeść z nami lody…
Wiele jest tych wspomnień. Dlatego pytam: Co się z Panem stało, panie Dzikowski?