Wczorajszy pogrzeb generała Zbigniewa Ścibora-Rylskiego zapamiętam na całe życie i to chyba w najdrobniejszych szczegółach. Znałam generała niemal od zawsze. Przyjaźnił się z moim ojcem i to stąd ta znajomość. Znali się przez Jana “Radosława” Mazurkiewicza. Razem byli w komitecie budowy pomnika powstania warszawskiego stojącego dziś przy placu Krasińskich. Ojciec był wtedy rzecznikiem tego komitetu.
Ceniłam sobie humor generała, dobroć, pobłażliwość i to, że uwielbiał młodzież. Sam zresztą był niezwykle młodzieńczy w swoim humorze i poglądach na świat. Zawsze dopytywał się o mojego syna. Pamiętał, że ma imię po moim ojcu, a więc Maciek i że urodził się w dzień wojska polskiego.
Jeszcze kilka lat temu generał przyjechał do mnie na wywiad swoim samochodem. Wyszłam po niego do auta, bo miał kłopoty z chodzeniem, ale prowadził. Jak twierdził, za kierownicą czuł się jakby znów miał osiemnaście lat. Nie przekraczał dozwolonej prędkości, ale nie ukrywał, że lubił szybką jazdę.
Ostatni wywiad z nim nagrywałam 3 lata temu. Pojechałam do niego do domu do Radości, bo miał coraz większy kłopot z nogami. Pamiętam ten wywiad, bo do telewizyjnej kamery pokazał mi bliznę na łokciu. Opowiadał jak został ranny podczas kampanii wrześniowej (pod koniec był w samodzielnej grupie operacyjnej Polesie). Stracił wtedy fragment kości, co powodowało, że ręka w łokciu nie zginała się już tak jak kiedyś. Operator sfilmował bliznę. Potem w redakcji była o nią awantura. Chciano, bym usunęła zbliżenia, bo to blizna! Uparłam się, że tak ma być i że nie usunę. Użyłam przy tym koronnego argumentu, że nie jest to blizna w jakimś nieestetycznym miejscu, a na łokciu, że blizna ma ponad 70 lat, no i że telewizja pokazuje nie takie koszmary.
Generał był na pogrzebie mojego ojca. Nie mogło mnie więc zabraknąć w jego ostatniej drodze. Nie pracuję jako reporterka telewizji, więc poszłam prywatnie. Ponieważ wydawało mi się, że to pogrzeb państwowy i że będą obecni najwyżsi dostojnicy państwowi, że może trzeba będzie przechodzić przez jakieś bramki z wykrywaczami metali, więc na wszelki wypadek ubrałam się odpowiednio – tzn. mało kieszeni, niepotrzebne rzeczy zostawiłam w samochodzie itd. Na miejscu jednak nie było żadnych bramek, ochroniarzy ani nic z tych rzeczy. Szybko okazało się, że przede wszystkim nie ma ani prezydenta ani premiera ani ministra obrony narodowej. Zdumiał mnie ten brak. Przecież nawet na pogrzebie generała Wojciecha Jaruzelskiego obecny był ówcześnie urzędujący prezydent. Co się stało, że na pogrzeb oficera z kampanii wrześniowej (4 września 1939 roku został podporucznikiem), oficera z powstania warszawskiego, zawodowego żołnierza, nie przychodzą najwyższe władze państwowe? Lustracja generała rozpoczęta po tym, jak zganił buczenie i gwizdy podczas uroczystości powstańczych, nie została dokończona. Nigdy jednak nie pojawił się nikt, kto by powiedział, że generał zrobił mu jakąkolwiek krzywdę. Cóż więc się naprawdę stało? Nie chcę analizować tego politycznie, choć wnioski, że gdy ktoś nie jest wyznawcą obecnej władzy oznacza, że jest jej wrogiem, nasuwają się same.
Dla mnie brak najwyższych władz państwowych na pogrzebie generała wojska polskiego, prawdziwego bohatera, wielokrotnie odznaczonego najwyższymi odznaczeniami państwowymi za udział w bitwach jest upadkiem państwa jako całości. Jest dalszym dzieleniem narodu. Jest okazywaniem pogardy bohaterom, którymi na co dzień politycy wycierają sobie twarze. Jest czymś najsmutniejszym, co przyszło mi oglądać. Jest raną na żywym organizmie polskiego społeczeństwa. Czy stanie się blizną? Taką jak ta na łokciu generała? Blizną, która 70 lat później tak zgorszyła moje redakcyjne koleżanki i kolegów, że chcieli ukryć ją przed światem?
Na całe życie zapamiętam wzruszające przemówienie wnuka, homilię biskupa polowego, a także salwy honorowe, orkiestrę wojskową, wspaniałe śpiewy w kościele i harcerzy rozdających wodę, bo przecież temperatura przekraczała 35 stopni Celsjusza… Dobrze, że tych harcerzy nie zabrakło. Może jest jeszcze nadzieja?